poniedziałek, 27 lutego 2012

Szpitalny Lublin...

Siedzę przy oknie na 7 piętrze. Widok aż dech zapiera!! Można by pomyśleć, że jestem w jakimś ekskluzywnym hotelu!!! Całe stare miasto przede mną. A dokładnie na wprost mojego okna...nasz blok.
Pięknie się prezentuje Lublin z tego okna.
Z lewej strony Wzgórze Czwartek, obok Zamek. Z prawej Starówka...
Ale moje oczy opuchnięte...
Głowa automatycznie szuka miękkiego oparcia...
Mimika twarzy jakoś nijak ma się do radości z podziwianych widoków...

W jednym ręku trzymam gorącą drobną dłoń. Takie słodkie ciałko... Naznaczone opatrunkiem z bandażu i igłą- "motylkiem"...


Teraz jestem w "apartamencie" bez widoków. Malutka salka na 7 piętrze została zmieniona na 7-osobowy pokój...


Miniony tydzień to był koszmar!!! Prawdziwy koszmar rodziców z dzieckiem i matki w ciąży...

Uzbierało się tego troszkę.

Wtorek rano

Zetka obudziła się z dobrym humorem, po raz pierwszy od dwóch dni bez gorączki. Nic tylko się cieszyć! Mimo tego, zapaliła mi się lampka ostrzegawcza! NIE!!! Byle nie to... Zetka szalała, dokuczała tak skutecznie, że z jednej strony myślałam, że w środę zaprowadzę ją do przedszkola. Z drugiej strony, czułam niepokój, który narastał we mnie z godziny na godzinę. W południe, Z znów padła jak przebity balon. Była rozpalona- znów temperatura!!! Znów przytuliła się do mnie zaczęła skarżyć się, że główka ją boli, nie pozwalała dotykać się przy uszach...zasnęła. OBY TO NIE BYŁO ZAPALENIE USZU!!!! Wszystko we mnie krzyczało!! Nie zapalenie uszu!! Po konsultacji z Nim, zgodnie podjęliśmy decyzję o natychmiastowej wizycie domowej. Zadzwoniłam do prywatnej kliniki. Owszem są wizyty domowe, ale kosztują dwa razy drożej niż konsultacje w gabinecie, a dzisiaj jest jeden z najlepszych pediatrów w gabinecie. No dobrze! Oby Malutka się obudziła i dała ubrać.
Wizyta 18:15... Jak On wrócił z pracy, Zetka znów była ożywionym, małym rozrabiaką. Ale wciąż teren uszu był zakazany dla nas. Ubrała się bez problemu. Zapakowała pływaczki- ona KONIECZNIE chce jechać na basen, ale najpierw musimy kupić jeszcze niebieskie i fioletowe dla nas :) Ok, do sklepu i tak musimy wejść, bo w lodówce przeciąg, a jak ona jest chora to ja jestem... "usiedzona". Nie wolno mi się ruszać z kanapy, na której ona też siedzi lub śpi wtulona we mnie. Więc jakieś "gotowce" obiadowe chciałam kupić, żeby z głodu nie umrzeć. Od kilku dni ciągnę na jogurtach i sokach! Byleby ona nie płakała i żebym nie musiała dźwigać jej...
No, tak... Wizyta. Jesteśmy w klinice. 5min, 10min, 20min- spóźnienia oczywiście! Mam stresa. Że, Zetka chora, że umówiłam ją na tak późną godzinę, że jakieś zakupy, a tu On na 19:30 kolacja służbowa z TYMI szefami.
W końcu przyszła nasza kolej. Lekarz nawet nie badał Zetki. Jak powiedziałam co się dzieje, zadzwonił do laryngologa dziecięcego (swojej żony!!), spytał się czy mogłaby nas jeszcze przyjąć. Anulował naszą wizytę u siebie, za co dostaliśmy zwrot pieniędzy i gnaliśmy do jego żony. Pani doktor zbadała naszą Smoczycę i stwierdziła, że ona tutaj nic już nie zrobi... Zadzwoniła, spytała się czy jest taki a taki doktor i powiedziała, że przyjeżdżamy. Skierowanie do SZPITALA!! Zalecenie- paracenteza...
Po odczekaniu swojego w izbie przyjęć, mam wrażenie, że wszystko nabrało tempa jak na karuzeli...
Zetka przemęczona- już po 21- ma znów temperaturę, zestresowana, my tak samo jak ona. A tu walka z pielęgniarkami. PŁACZ, KRZYK, STRES... wbijanie "motylka"... On z nią siedział w gabinecie zabiegowym. Ja stałam w oknie w szpitalnym korytarzu i płakałam słysząc jej płacz, niemal czułam jej ból, było mi słabo i TAK BARDZO jej żal!!!
Pielęgniarki pokazały nam jej łóżeczko, dały kroplówkę... Zasnęła trzymając mnie mocno obiema rączkami i powtarzając na przemian "kocham cię mamusiu" "nie lubię strzykawek" "kocham cię mamusiu"... Myślałam, że serce mi pęknie!!! Ona mi takie czułości wyznaje, a ja zaprowadzam ją w takie miejsce, gdzie tyle strasznych rzeczy się dzieje...
On pojechał po rzeczy dla mnie, bo pobyt w szpitalu dopiero się zaczął.
Musiał odwołać swoją obecność na kolacji, ale musiał też pojechać do domu coś zjeść- od lunchu nic nie jadł, z myślą o służbowym wyjściu...
Około 22 przyszła pielęgniarka, wyjechałyśmy z łóżeczkiem ze śpiącą Zetką. Kierunek... BLOK OPERACYJNY!!! miał być tylko zabieg, ale samo brzmienie, a potem napis, nad drzwiami, kilka pięter niżej, BLOK OPERACYJNY, doprowadziło mnie do kolejnych łez!!! Dla zwiększenia emocji- rozmowa z anestezjologiem... Pełna narkoza!! Przy mnie podali jej, przebudziła się jak ją przekładli na łóżko operacyjne, wystraszyła się i zaczęła płakać. Zaczęli z nią jechać tam gdzie mi już wejść nie można było. Ja płakałam, ona płakała z wyciągniętą do mnie rączką "mamusiu nie lubię strzykawek, nie idź, mamusiu...". Dowiedziałam się, że ona tego już nie będzie pamiętać. Może i nie, ale ja pamiętam!!! To niby tylko zabieg!!! Współczuję każdemu z rodziców, którzy ze wzg na poważne choroby swoich dzieci, takich scen widzieli więcej!!! Czy się uodpornili? Czy można się znieczulić? Boszszsz...przecież ja bym chyba umarła z rozpaczy!!! A tacy rodzice, muszą być silni i dzielni, przynajmniej gdy ich dziecko patrzy, aby dziecku dodać sił! Ale czy to w ogóle możliwe!?! Nie sądzę...
Był już On. Godzina 23 z minutami. On pojechał z pielęgniarką po Zetkę. Bezwładne, blade, nagie do pasa ciałko... Kroplówka, ropa... Na szczęście śpi.
On pojechał do domu!! Wiadomo, ktoś do pracy musi iść! Choć mi strasznie i Jego było żal. Sam, w pustym, cichym mieszkaniu, pełen niepokoju z dala od nas...

Zetka spała do 4. Kilka razy przebudzałam się, bo mówiła przez sen... Że pływaczki, że basen...

O czwartej się obudziła i wypiła ponad litr wody!!! Potem zapadała w krótkie drzemki. Chciała pić i sprawdzała "mamusiu jesteś? Kocham cię" i tak co pół godziny- 40min... Do 6... Przyszła pielęgniarka, dała antybiotyk dożylnie, sprawdziła temperaturę... Zet chciała siusiu, powoli zaczął się nowy dzień. Weszła salowa z mopem i ściereczkami, śniadanie... Ja zjadłam Zetkowe śniadanko. Ona nic jeszcze nie chciała jeść. Zresztą znów zasnęła i spała z dobre dwie godziny. Kimałam obok na krzesełku. Co jakiś czas tylko, przez sen mówiła "mamusiu trzymaj mnie mocno, kocham cię"...



Tak zaczęła się środa...


Ciężki dzień, ale spokojniejszy. Myszka po narkozie duuużo spała, piła i była przylepiona do mnie. Wciąż chciała być trzymana za rączkę. Jej blada buźka, spierzchnięte usta, układały się w jedno wyznanie "kocham cię mamusiu". Byłam słaba. Ledwo co jadłam. Na szczęście On rano przyniósł mi przed pracą kilka bułek i plastry wędliny. Bułki były przepyszne! Takie świeże!! Rozpływały się w ustach.

Ale suche gorące powietrze powodowało, że mi już też zaczęły pękać wysuszone usta. Pęcherz moczowy musiał wytrzymywać poziomy ekstremalne, bo z sali wychodziłam tylko jak Zetka spała. Jak już musiałam wyjść gdy nie spała, brałam ją na rączki bo bała się zostać...
Czułam się połamana...
Warunki sypialniane dla rodziców towarzyszących są niemal survivalowe...
Przy łóżeczku dziecka jest...skrawek podłogi. Jak poprzesuwa się krzesełka to nawet jest ciut więcej tego skrawka. I... To jest moje łóżko. Na podłodze złożona kołdra i na niej śpiwór. Pozycja jak najbardziej skulona, bo w nocy przychodziły pielęgniarki. A ręka mocno wyciągnięta do góry, paluszkami trzymała mnie Zetka. Nad ranem ręka bezwładnie opadła mi na podłogę...

Słaby dzień, ale dający nadzieję, że będzie tylko lepiej...


Czwartek...




Zaczął się jak wtorek...
Zetka już pełna energii. Nawet coś zaczęła jeść!! Zapoznała się z nowymi pacjentami- trzema chłopcami. I zaczęła szaleć!! Jeszcze po twarzyczce widać osłabienie, jeszcze ma spuchnięte oczka, ale już są siły żeby jechać na basen :)
Zamiast na basen jeździłyśmy po szpitalu windami:) Zjadłam coś normalnego. Ciepłego! Zupę ogórkową! Zetka zjadła kilka frytek! Potem połowę swojej przydziałowej zupy i wafelka od kolegi. Jej wyraźnie wracały siły!! Wracał apetyt.
Ja od rana czułam delikatne kłucie po lewej stronie brzucha. Zetka zdrowiała z minuty na minutę,  mi ból zaczął się wzmagać. Po 14 ze łzami w oczach poszłam spytać się pielęgniarek czy w tym szpitalu jest jakiś lekarz, który mógłby mnie zbadać. Niestety...

Niestety zaczął się mój drugi koszmar w tym tygodniu. Zadzwoniłam do Niego, że muszę iść do drugiego szpitala. Piszę iść, bo stoi po drugiej stronie parkingu. Że boli mnie brzuch. Że Zetka sama.

Pielęgniarki powiedziały, że się nią zajmą. Poszłam po kurtkę. Wychodzę i słyszę jak Smoczyca płacze "nie lubię strzykawek, auu, auuu, nie chce, nie lubię strzykawek". Byłam rozdarta!! Ból zginał mnie już w pół. Odwróciłam się. Na kolanach jednej pielęgniarki siedziała Zetka. Płakała, próbowała się wyrwać. Przyszedł czas na dożylne antybiotyki... Chciałam pieprzyć mój ból! Chciałam wyrwać im Zetkę i mocno przytulić, pogłaskać, osuszyć łzy i powiedzieć, że wszystko już dobrze, że mamusia jest przy niej... Nie byłam, pielęgniarka kazała mi iść. Szłam jak na stos... Zła matka, nie umie zająć się dzieckiem, podła, zostawia krzywdzoną Kruszynkę... Boszszsz, czułam się jak najgorsze łajno! Najgorsza na świecie matka!! I do tego ból brzucha. Wychodziłam zalana łzami. Ledwo szłam. Co chwilę przystawałam czy nie zawrócić...

Doszłam, pełna wyrzutów sumienia, łez, do szpitala na oddział ginekologiczny. Zbadali mnie, wykonano telefon i odesłano do następnego szpitala, bo tu nie mają miejsca...

Taksówką jadę dalej. Zgięta w pół, wisiałam na telefonie czy On już jest u Zetki. Korki, godziny szczytu... Kolejne wyrzuty sumienia. Stres. Ból.
W kolejnym szpitalu czekanie, niepokój, i mam wrażenie, że doklejone na stałe stres i ból...
On już jest u Zetką!!! Choć jedna dobra wiadomość!
U mnie: Badanie. Wyrok. Łóżko szpitalne! Nerka!
Znów stres, ból. Zetka. On. Praca. Oni tam. Ja tu. Oni tam, ja tu bez niczego "szpitalnego"...



Jest wieczór...sobota...

Mam nadzieje, że to początek końca szpitalnej turystyki...

Zetka już w domu!!! Dostała antybiotyk i może być leczona w domu!!!

Ja na łóżku szpitalnym. O tyle dobrze, że nie na "samorobnym" ale takim normalnym :) Pierwszy dzień bez kroplówki. Oby tylko do poniedziałku... Mam nadzieję, że nowy tydzień będzie spokojny. Będziemy wszyscy razem w domku...



Poniedziałek...

                        JESTEŚMY WSZYSCY W DOMKU :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz