niedziela, 30 września 2012

Dzień chłopca...


Krew mnie zalewa, piorun jaśnisty trafia...
Dzień chłopaka dzisiaj... Taaaa...

Coś u nas w domu, co ma związek z tym, co akurat było jednym z tematów w programie "Dzień dobry TVN", jest teraz na rzeczy...
Mężczyźni... Choroby... Lekarze...

Mój piękny, stęka, narzeka, złości się, depresjonuje... Sam na siebie, a raczej na swoją nadwagę. Ale żeby coś z tym zrobić... To może niech ktoś za Niego się odchudza.
Wkurza sie BARDZO jak podejmuje sie ten temat, bo to go jeszcze bardziej zniechęca do podjęcia kroków... Jakby jakieś w ogóle podejmował. Nie no, teraz może jestem ciut niesprawiedliwa, bo biegał. I chudł. Ale to było kiedyś i minęło.
Najgorsze jest to, że powinien na "dzień dobry" zmienić dietę. Zacząć znów (bo już kiedyś też udało się tak funkcjonować) częściej i regularnie jeść. Ale co?!? To moja wina, bo od porodu przestałam mu robić śniadania i lunche do pracy!!!! No więc w końcu, jak w miarę wieczorami jeszcze żyję, zaczęłam robić mu jedzenie do pracy. I co z tego?!?... Jak notorycznie ZAPOMINA wyciągnąć je z lodówki. Już ma zrobione, zapakowane tak ze tylko chwyta i wio... Ale to też jakoś do normy nie może wrócić. A bo to Zuza za późno wstała, a bo to Zuza była marudna, a bo to On za późno wstał, a bo to czy tamto... Ma to w dupie!!! A jak raz na kilka dni weźmie to co przygotuję, to potem przez kolejne kilka dni nie przynosi pojemników, żebym miała w co pakować jedzenie na kolejny dzień... Bo gdyby rzeczywiście zależałoby mu na zarzuceniu wagi jak opowiada... To zebrałby się w sobie! A on tylko mówi, że chce, że pójdzie do specjalisty, że będzie... Wszystko jest to gdzieś tam w nieokreślonej przyszłości. Potwierdziło to też inne ostatnio zachowanie.
Usłyszałam w tv właśnie o akcji "Uwaga, nadwaga" i mówię mu że tutaj, obok nas jest gabinet i w związku z tą akcją, pierwsze konsultacje są za darmo. I co? Typowo odrzucając gdzieś w przestworza, nie przyjmując tego do siebie powiedział "Trzeba będzie spróbować". Nie "to muszę sie od razu zgłosić" albo "podaj mi namiary to sie zgłoszę" tylko takie na odczepnego "trzeba będzie". Ale, kto, kiedy, gdzie, do cholery?????!!!!???

Martwi mnie to!!! Ostatnio nie wiedzieć czemu bardzo... Może przez to, że jest bliski wadze z czasów "norweskich"... Tylko, że lata lecą i organizm też nie taki sam...
Zastanawiam się, czy odrzucając wszystko co wiąże się z zrzuceniem wagi, zdaje sobie sprawę, że...naraża nas na wielkie niebezpieczeństwo!!! To trochę z mojej strony egoistyczne podejście do Jego problemu. Ma dwie córeczki! Kocha je i spędza z nimi czas. Ale chyba nie bierze pod uwagę, że swoim "gadaniem" (w którym, jakby nie było, jest najlepszy ;)) ), a nic w związku z tym nie robiąc, może przyczynić sie do, smutnej przyszłości, dziewczynek bez taty?!? Że może dostać zawału serca, że cholesterol mu siądzie... K...wszystko może mu się stać!?!? A czy bierze pod uwagę, że zostanę sama z dziewczynkami. Czy bierze sobie pod uwagę, jak może wyglądać nasze życie bez niego? Czy ja sobie poradzę?!? Że dziewczynki nie będą miały Jego wsparcia podczas pierwszych dni w szkole, podczas pierwszych kłótni podworkowych...

Martwię się, ale muszę trzymać dziób na kłudkę, bo Go tylko drażni jakakolwiek wzmianka o odchudzaniu!!!! A sam tylko gada, marzenia o przyszłości... Że pójdzie, że zrobi, że się weźmie za siebie...

Mimo, że bardzo bym chciała mu pomóc, chociażby tymi sniadaniami i lunchami... Postanowiłam, że posłucham Go i nic!!! Nic nie wspomnę, nic nie przygotuję... Musi sam sobie zdać sprawę z zagrożenia, jakie sam sobie i nam! stwarza. Musi pokazać, że mu zależy na długim życiu z nami, na wspólnych radosciach z poczynań dziewczynek...
Ja, na przekór... Używam ręce. Dla mnie Jego temat nadwagi nie będzie istniał...

No to wszystkiego dobrego chłopakom, w ich dniu... 

A to kilka fotek z jesienno-liściastego spaceru :)





środa, 26 września 2012

jesienno sentymentalne "nie mam siły" ;)





http://www.youtube.com/watch?v=t1TcDHrkQYg&feature=youtube_gdata_player
 

To taki muzyczny podkład pod dzisiejsze wyznania :)
Ten rok jest mocno imprezowy. Nie dość, że Euro i Olimpiada, to wśród rodziny i przyjaciół posypały się imprezy weselne, ba! I okrągłe urodziny - 80' 70' 50' 40' 30' 18' 5' ...

Nie ma to tamto... Czas leci... Nie, to my mijamy...

Dzisiaj poczułam to na własnej skórze! Nie ma mnie w domu 1,5 tygodnia-  już! Trochę  tu, trochę tam... Gdzie i kiedy jeszcze nie wiem. On wraca dopiero 24 września :( Po miesiącu!
Mimo, że czas spędzam przyjemnie, o tyle o ile jest to możliwe z dwójką maluchów poza swoim terytorium, to już tęsknię za totalnym luzem, spontanicznością domowych czterech ścian! Chcę swobodnie poruszać się po SWOIM terenie. Nie stresować się, że komuś przeszkadza dziecięcy płacz, że bez oglądania czy słuchania krzywych komentarzy, mogę sobie swobodnie poprzeklinać zmęczenie dziećmi, mieć po prostu bezstresowo złe chwile, a nie dusić się i nakręcać jeszcze bardziej. Chcę chodzić potargana, nie przejmować się, że koszulka ulana, że od razu szklanki nie umyłam itp...
Starzeję się. Kiedyś mogłam podróżować niemal z marszu. Nie robiło mi na ile, do kogo (no nie, do kogo w sumie to zawsze robi). Wystarczyło zabrać torbę, trzasnąć drzwiami i wio... I jak było fajnie, przyjemnie, to...mogłam siedzieć bez końca ;-)
Nie robi mi, że sama jestem w grupie okrągłych urodzin. Ale tego się nie przeskoczy. Cieszę się chwilą. A raczej chciałabym mieć ku temu nieco sił i czasu :)
Przez te sentymenty wróciłam do tego co minęło. Do albumów gdzie byłam piękna i młoda ;-) I zastanawiam się, czy wciąż mogę być piękna...chociażby ;-)
Ale chyba, żeby się poczuć pięknym, to człowiek musi być choć troszkę wypoczęty. A ja...nie mam siły ;-)


Po miesiącu tułaczki po rodzinie, w końcu trafiliśmy w całym rodzinnym zestawie na swoje. Jestem wypompowana!!! Znów się powtórzę...nie mam siły. Czuje się gorzej niż babuleńka. Oczy mi się same zamykają już około godziny 21...
A w domu... Od razu z grubej rury. W poniedziałek była położna, wtorek- szczepienia, zakupy. Bo przecież w lodówce jest tylko światełko. Nie wspominając, ze samo mieszkanie po miesiącu woła o chwile dla siebie :) Nie mam nawet kiedy zgrać zdjęć z aparatu. Choć tych zdjęć za wiele nie będzie, bo nie miałam...siły :-P i chęci na pstrykanie. 

Rodzinka to kochana instytucja, ale na krótko, albo jak nie jest się zależnym całkowicie od innych. Głupio mi było, bo ani nie miałam swojego samochodu (co będąc z dwójka małych dzieci, w tym jednym które je specjalne mleko, na wsi gdzie do sklepu jest kilka km,  jest wielkim utrudnieniem), nie mogłam w pełni robić tego co chcę, co muszę. O wszystko musiałam prosić...
Nie wspomnę, że podczas tułaczki, przeszłam zapalenie piersi, zatrucie pokarmowe Zetki, przeziębienie Zetki i Kudłatej, a co za tym wszystkim idzie, wiele nieprzespanych nocy, ból głowy, rozdrażnienie w ciągu dnia mej skromnej osoby.Aż wstyd się przyznać, ale chyba zaczynam się uzależniać...od tabletek przeciwbólowych- dzień w dzień budzę i czacha zaczyna dymić... :/
I wyrzuty sumienia, że jestem w gościach, a chodzę spać z dzieciakami. Nie mam siły (znowu) siedzieć i paplać wieczorami. Choć bardzo bym chciała, to po prostu nie mam siły...
Teraz jestem w domu. Zetka w przedszkolu, On w pracy, a ja z Kudłatą. Dochodzę do siebie, chyba... Choć trzymam się, jak brzytwy tego, co w chwili słabości obiecał mi mąż... Że będę mogła wybyć gdzieś na weekend SAMA. On zostanie z dziewczynkami. Mam nadzieję, że będzie o tym pamiętał i to nie za kilka lat sobie przypomni, jak dziewczynki nie będą dla niego wielkim problemem jak z nimi zostanie. Bo ja.. najchętniej dałabym nóżkę jeszcze dziś. Żeby przesłać weekend, połazić bez celu, bez pośpiechu, bez stresu. 

Jesień to moja ulubiona pora roku! Mam coś z dziecka, co budzi się właśnie jesienią! Ciesze się, ze Zetką ma to po mnie... Uwielbia deszcz i kalosze!!! Bieganie po kałużach to nasza ulubiona zabawa i... Liście! Grabienie, a potem rozsypywanie, tarzanie się, bitwy na suche liście :) uwielbiam to! I Zetką też :) Uwielbiamy zbierać orzechy, których w tym roku w Wiśniowej Alei nie zabrakło!! I później z Zetką wciągamy orzechy, jak wiewiórki ;-) I latawce... Kto ich nie lubi? :)







Jesień też bardziej nastraja mnie sentymentalnie do wszystkiego. Wczoraj, wracając z przychodni, już przed 7 zaczęło brakować słońca. Marzy mi się wyprawa w góry. Dawno już nie byłam w górach... Z kilkanaście lat!!! Tak żeby połazić, poprzyglądać się jesieni wkraczającej na nasze ziemie.
 aaa... Przepraszam, w górach byłam z Nim 4 lata temu...Z Zetką w ciąży! I to nie było, ze nie mogę tego czy tamtego. Śmigałam wszystkimi szlakami jak każdy miłośnik gór :)

Teraz też bym się wybrała w góry. Sama!!! S A M A... No, może z książka pod pachą. Wstawałabym tak jak się sama obudzę, ruszyłabym po spokojnym śniadaniu na zwiedzanie knajpek w poszukiwaniu najlepszej kawy, a potem w trasę. Gdzieś w schronisku czytając książkę i nie myśląc o niczym popijałabym gorący rosołek. I robiłabym mnóstwo zdjęć! I zbierała suche liście. I skakałabym po kałużach... 

Eh... Czas ruszyć się. Dziś w menu zupa dyniowa :-)
Dyniowa mnie też jesiennie nastraja. Dzisiaj ze wzg na te jesienne wzdychania, nieco ją zmodyfikowałam. Ale tylko odrobinkę. Oryginał to to:


Jednak nigdy nie zrobiłam kremu jak w oryginale. Po pierwsze- zupę robię na bazie rosołu, a nie kostek rosołowych. Po drugie, do kremu dodaję wszystkie warzywa, które są niezbędne do rosołu. A to dlatego, że jak robię zupę, to chcę żeby to było danie treściwe i miało jakieś wartości odżywcze. Bo jak robię zupę, to nie robię już drugiego dania, wiec zupą trzeba się najeść:) Dzisiaj włożyłam jedną ćwiartkę z kurczaka, na bazie której powstawał rosół. A potem... Żeby poczuć nieco kominka, który nieodzownie kojarzy się z jesienią, dodałam dwie wędzone nogi kurczaka. Sama dynia kojarzy się z jesienią, bo to jej okres największego "rozrodu" :-) Do tego zapach wędzonki... Szczypta chilli, czosnku... Mmmm. Teraz bulgocze wszystko na ogniu, aż zmięknie...



Co do samego przepisu... To jest dla mnie baza. Pomysł. A wszystko i tak powstaje "na oko" w zależności od tego jakiej wielkości jest dynia.

A to efekt końcowy :)
 






niedziela, 23 września 2012

Wyznania historyczne



Minął 1 września... Koniec wakacji. Dla jednych, bo dla innych jeszcze trwają, dla jeszcze innych nie istnieją, a dla jeszcze innych trwają wieczne wakacje...
Ale ja nie o tym.
Pierwszy września to data bardzo historyczna. Nie mylić z histeryczną, czyli że szkoła itp.  ;)
Pierwszy września to bardzo smutna data. I nie mam tu na myśli wszystkich leserów ze szkolnych ławek ;)
Każdy chyba wie, że to był początek cierpienia milionów ludzi. Początek końca nie jednych marzeń, miłości, czy po prostu życia.
Wzięło mnie, bo historię bardzo lubię. Zwłaszcza fascynuje mnie, wręcz hipnotyzuje okres II WŚ. Ale to nie dlatego naszło mnie na sentymentalne pitu pitu. Historia ze szkół to bardzo często, suche fakty. Wojna- data- dowódca- miejsce- rezultat. Tak mniej więcej w książkach przedstawia się naszą ogólnoludzką przeszłość. Nic dziwnego, że tyle dzieciaków nie przepada za historią w szkole. A historia może być bardziej ludzka, bardziej namacalna, bardziej uczuciowa, żeby wręcz nie powiedzieć- bardzo piękna... Wystarczy poszperać. Już nie chodzi o same książki-wspomnienia tych, którzy daną historię przeżyli. Bo dla wielu, żyjących w teraźniejszości, to wciąż tylko książki...
Jestem pełna podziwu, niesamowicie mnie to ujęło, zafascynowało...
Pasja.
Zbieractwo kojarzy się przeważnie z gromadzeniem „śmieci” ;-)
Ze wzg. na liczne zmiany miejsca zamieszkania, brak własnego stałego kąta, wyleczyłam się ze zbieractwa czegokolwiek! Kiedyś na wycieczkach, w podróży kupowałam mapy, widokówki z miejsca, informatory turystyczne. Teraz… czasami wezmę informator, jakąś mapę, wyjątkową widokówkę… zeskanuję, wrzucę do danego albumu ze zdjęciami (ach, ta cyfryzacja) i… oryginał wyrzucam. Bez sentymentu. To samo stało się z „pamiątkami” z przeszłości. Miałam sterty map, informatorów, ulotek…po prostu makulatury. Kilka kartonów…wylądowało w śmietniku. Trudno. I tak leżały w piwnicy, czy wysoko na szafie i nigdy się d nich nie wracało.
Ale dopiero teraz, po tylu latach, dowiedziałam się, o pasji jednego z wujostwa. To prawdziwe szukanie małych, ale jak wielkich skarbów! Widziałam jeden z nich. To on mnie oczarował i tak sentymentalnie ukierunkował na historię.
To rzeczy, do których na co dzień nie przywiązujemy uwagi. Od święta,  jakiegoś zdarzenia. Pierdółka. Ale jak namacalna staje się historia! Jaka pełna emocji, wrażeń żyjących wtedy ludzi. Oni opowiadają. O tym co kochali, o tym czego się bali, o tym co czuli.
Kartka. Widokówka. Pocztówka. Cały malutki klucz, do wielkiej historii. Znaleziony w antykwariacie. Może być stuletni, a może i pięćdziesięcioletni. Tak samo fascynuje. Choć może nie, skłamałam. Mnie fascynuje to co starsze.
Odnajdujesz kartkę, widokówkę od pana X do pani Y. Czytasz, o tym jak wyglądało wtedy życie, co było tematem głównym politycznie, sportowo, czy całkiem prywatnie. W pewien sposób podgląda się prywatne życie tamtych ludzi. Ludzi, których już nie ma, a jednak coś nam opowiadają, są obok nas :)
Przy najbliższej okazji postanowiłam wybrać się do jakiegoś antykwariatu i poszperać w ludzkich wspomnieniach :) A może znajdę coś ze swoich stron, może jakieś romantyczne wyznanie czy dramatyczne sprawozdanie...








poniedziałek, 3 września 2012

Wyznania antykoncepcyjne...


Czas dość szybko leci, ale nie na tyle, na ile bym chciała... A chciałabym już lato 2014- conajmniej! Ze względu na mniej problemów nocnych z Kudłatą i zazdrosną Zetką.
W domu doszło już do tego, że mocno przyjęło się w moim języku sformułowanie "bo będę kolejną matką Madzi"... Jak nikt, Kudłata potrafi doprowadzić mnie do masakrycznych myśli!!! Aż czasem, wstyd się przyznać, ale tak jest, żałuję, że Zetką nie została jedynaczką!!!! Przy Kudłatej moje myśli wyglądają mniej więcej tak: " czy jak grałam w koszykówkę, to teraz też np. z balkonu do kosza na śmieci trafię...." lub " nie mam siły, nie mam cierpliwości i nie mam ochoty być matką..." Wiem, to straszne, wręcz tragiczne. Ale tak jest, tak bywa zwłaszcza jak np. od 17:30 do 21 próbuję uśpić Kudłatą, która już i tak nie śpi od 15... Serce nie mięknie, nawet wtedy gdy między pojękiwaniem z niezadowolenia a wyciem z totalnej złośliwości, na chwilę pojawi sie uśmiech na twarzy dzieciaka. Agresja we mnie rośnie zwłaszcza gdy słyszę Zetkę, że chce to lub to, że sie nudzi... A ja jak baran muszę męczyć sie z bachorem...
Ale poranki są jak z sielanki... I to jest dobijające! Bo nie wiedzieć czemu, wieczory są totalnym przeciwieństwem. Rano Kudłata jest wręcz zadowolona z życia. Chichra się, jest spokojna, całkiem dużo czasu potrafi samodzielnie w CISZY przeleżeć na leżaczku. Zetka jest jak kochana duża siostra. I zabawi Kudłatą i pogada z nią i pogłaszcze. Sama już sobą się zajmie- a raczej wyskoczy na dwór molestować kotka, albo obejrzy porcję bajek w tv...
Martwi mnie to, że jestem słomiana i nie wiadomo do kiedy... A nie ukrywam, że nie jest to łatwy survival z dwójką małych chochlików. Strasznie żałuję, że nie mogłam wyjechać razem z Nim. Nie dość, że dziewczynki nie będą zaszczepione jak należy, to ja nie mam możliwości się podwiązać :/ Co dla mnie jest obecnie priorytetem i największym marzeniem życiowym!!! Chwilowo biorę tabletki, ale z tym jest tak, że wieczory są tak koszmarne, że wiecznie o nich zapominam i biorę wtedy kiedy sobie przypomnę :/ Więc jestem zmuszona do poszukiwań lepszego, czyli skuteczniejszego sposobu rozwiązania ewentualnego problemu. Męża nie ma a ja tu o antykoncepcji... Prawda jest taka, że nawet mój kochany mąż zaczął zastanawiać sie nad wazektomią... Tak daje się we znaki Kudłata, nawet tym, którzy bardziej niż ja byli pro-rodzinni :)) Jednak wazektomia to nie takie łatwe i szybkie zadanie do wykonania. Zwłaszcza biorąc pod uwagę intensywność Jego pracy.
Dlatego...Jak by nie było antykoncepcja to znów problem kobiety... Facet może bzykać kiedy chce i ile chce, bez konieczności zatrzymania się w przypadku pojawienia się ewentualnego potomka. Kobieta nie dość, że przez 9 miesięcy musi prowadzić oszczędny, zdrowy i co tam jeszcze powymyślają lekarze, tryb życia, to po tych 9miesiacach nie może znów żyć jakby nigdy nic... Pozostaje z tym małych, niedoskonałym, totalnie uzależnionym od innych człowieczkiem. I musi myśleć o tym, żeby nie było takich prywatnych człowieczków od razu całe przedszkole...
Moje rozważania odnośnie antykoncepcji dotyczą przede wszystkim dwóch metod. Zastrzyków antykoncepcyjnych i wkładki, dalej zwaną spiralą. Zastrzyki są tańsze niż moje obecne tabletki!!!! A działają przez 3 miesiące.  Po ich odstawieniu antydzieckowe działanie może trwać nawet jeszcze przez 10 miesięcy!! Good :) for me that's not problem :) W razie pojawienia sie w Anglii, mogłabym od razu zabrać się za "sznurowanie" niechcianych elementów. Są tylko dwa minusy... Jeden bym przeżyła jakoś- IGŁA co 3miesiące. Drugi minus to to, że przy zastrzykach jest duuuuuże prawdopodobieństwo przygarnięcia kilku kg do siebie. A tego to ja w ogóle nie chcę. Mam takich niechcianych pasażerów 10 od czasu pierwszego zaciążenia! A obiecałam  sobie, że na jesień wrócę do formy, która pozwoli mi chodzić w moich ulubionych rurkach. Dobrze, że swojego postanowienia nie sprecyzowałam do konkretnej jesieni ;-) Druga opcja to wspomniana spiralka. Tylko w tej opcji jest więcej ALE :/ Po pierwsze w Polsce, ten rodzaj antydzieckowego zabezpieczenia jest...subtelnie mówiąc, NIEtani! Może sięgać do 1tyś zł!!!!!???!!! A nie uśmiecha mi sie wywalanie takiej kasy na chwilę aż wyląduje w Anglii i spełnie swoje marzenie. Kolejny minus to to, że jakby nie było to jest ciało obce!!! Niezależnie od tego z jakiego szlachetnego żelastwa. Żelastwo to żelastwo. Nie wiem, jak je zniese w sobie... Główny plus tej metody, to długość działania! I chyba tyle...
Mam jeszcze miesiąc na podjęcie decyzji. Do tego czasu, raczej nic się nie zmieni i nie znajdę się w upragnionej Anglii :( Za miesiąc pójdę do ginekologa i powiem "rubta co chceta, ale ja nie chcę pamiętać o tabletkach i nie chcę stresować się ewentualną wpadką" ;) A na serio, to sama podejmę decyzję. Chyba... ;)