środa, 29 lutego 2012

Służba zdrowia - nie zdrowa...

To co przeżyłam, co przeżyliśmy w minionym tygodniu to bardzo indywidualne odczucia... 

Teraz chciałam nieco skrobnąć na temat samej służby zdrowia. Żeby nie było- POLSKIEJ- służbie zdrowia. Ba! Nawet uściślając- lubelskiej służbie zdrowia. Ogólny pogląd jest podobny jak większości obywateli. Polska służba zdrowia nie istnieje, albo jest wielką pomyłką...

Trzeba jednak rozróżnić prywatną a państwową służbę zdrowia! Bo różnica jest między nimi jak między Wielką Brytanią a Pakistanem...

Odkąd zagnieździliśmy się w Lublinie, korzystamy z prywatnych wizyt, na wszystko. Owszem, wszystko kosztuje. Ale lekarze są dostępni "od zaraz", albo prawie od razu :) Wbrew staro-obiegowym opiniom o prywatnych lekarzach, nie wyciągają oni kasy za byle co. Nawet informują nas, o możliwościach zwrotu za leczenia. Nie wiedzą dokładnie na czym to polega, ale sami proponują, żeby się dowiedzieć, bo "szkoda tracić tak pieniądze"!!! A nawet spotkaliśmy się z sytuacją, gdzie mimo tego, że weszliśmy do gabinetu lekarza, to lekarz anulował ją i dostaliśmy zwrot pieniędzy. To był pediatra, który stwierdził, że on nie jest w stanie Zuzi pomóc, że mamy iść do laryngologa. Zadzwonił przy nas do swojej żony, która akurat kończyła przyjmować w innym miejscu Lublina, ale poprosił ją, żeby nas przyjęła! Więc, wracając do sedna sprawy- prywatna służba jest na najwyższym poziomie - kosztów też. Ale coś za coś!

Za to, to co oferuje NFZ... Spowodowało to, co działo się u nas w ostatnim czasie- czyli rodzinny niemal szpital.

Szpital Dziecięcy.
Oczywiście swoje musieliśmy odczekać na izbie przyjęć. Trzeba było tłumaczyć się z Europejskiej Karty Ubezpieczeniowej. Pielęgniarki miłe, uśmiechnięte, ale...nierozgarnięte przez co potem nam się po głowie dostało...
Szpital jak szpital, ściany do pewnej wysokości wymalowane farbą olejną. Że to dziecięcy to widać po plakatach na wysokości wzroku rodziców dotyczących znęcania się nad dziećmi, złego traktowania, nie dbania itp... Czy to jakieś sugestie do tego, że przyjechaliśmy w to miejsce z dzieckiem...?!?
Na oddziale sale pomalowane w różowym kolorze! Współczuję chłopcom ;-)
Łóżeczka dziecięce mają pewnie z 50 lat. Ale najważniejsze, że są!! Gorzej się mają rodzice, którzy pozostają z dzieckiem w szpitalu. Spanie musi sobie każdy zorganizować na własną rękę. I nie próbuj nawet przyjść z kanapą... Nie zmieści się pomiędzy ściśniętymi łóżeczkami dziecięcymi!! Trzeba jeszcze pamiętać, że należy pozostawić dojście do małych pacjentów! Trzeba się cieszyć skrawkiem podłogi, który się wygospodaruje jak dzieci już śpią i można poskładać krzesełka i pod łóżeczka pochować zbędne przedmioty, aby swoje legowisko choć o kilka centymetrów poszerzyć! Pierwszą noc przespałam a raczej przekimałam na złożonej w pół kołdrze i w śpiworze- oczywiście klepisko to podłoga. Drugą noc miałam wygodniejszą o karimatę między kołdrą a ziemią. 
Higiena... 
Toalety publiczne gdzieniegdzie wyglądają znośniej... Na domiar złego dla rodziców na cały oddział jest tylko jedna ubikacja!! Ubikacja! Bo żeby się umyć... Z 7 piętra trzeba było zjechać na 1 piętro. Tam (nie wiem na ile oddziałów) są dwie łazienki z dwoma prysznicami (łącznie 4 prysznice!!!) dostępne dla rodziców przebywających z dziećmi, w godzinach od godziny 15:30 do 19!!! Gdy idziesz się myć musisz załatwić sobie opiekunkę do dziecka, no chyba, że dziecko śpi, a ty masz farta, że łazienka jest wolna!!!
Obiadki dla dzieci są smaczne i dość duże porcje!! Ja sobie podjadałam. Bo rodzice sami muszą się zaopatrzyć w prowiant na tą wyprawę survivalową. Na parterze szpitala jest kilka bufetów. Na szczęście ceny są bardzo przystępne. Ale ja z bufetu skorzystałam dopiero w pechowy czwartek. Wtedy zjadłam sobie gorącą zupę, a Zetka zjadła całkiem dużą porcję frytek :) 
Ale jakoś egzystować się da...

Szpital na ul.Jaczewskiego 
Pierwszy do którego trafiłam ja. Stoi dokładnie po przeciwnej stronie Dziecięcego. Widać, że zainwestowali kupę kasy. Izba przyjęć jak w prywatnej klinice- wszystko świeże, jasne, wykafelkowane... Ale miejsc brak- odsyłka...

Szpital na Lubartowskiej
Zero oznakowania, gdzie on jest! Jechałam taksówką, inaczej bym go w ogóle nie znalazła!! Wjeżdża się w wąską bramę pomiędzy jakimiś starymi budynkami. Wejście na izbę przyjęć... wąskie dłuuugie schodki prowadzące do piwnicy. Tam kurz, pył, wiertarki, "bogate słownictwo" ekipy remontującej szpital. Na obsługę nie mogę narzekać. Poproszono mnie do badania od razu jak przyszłam (czekałam może z 2 minuty, bo była inna dziewczyna w gabinecie). Lekarz ginekolog Gąsior- bardzo życiowy, spokojny, taki któremu można zaufać. Zaproponował abym zadzwoniła do męża, poczekał, uspokajał. Był bardzo delikatny i wszystko tłumaczył. 
Droga na oddział... jak w "Zielonej mili"... wąski, zimny, dłuuuugi korytarz z oskubanymi, brudnymi ścianami. Oddział- jak oddział. Szpitalnie- tu łóżka- jedne wgięte, inne popękane, jeszcze inne skrzypiące. Toalety dwie- tak małe, że wysokie dziewczyny muszą załatwiać się przy uchylonych drzwiach, bo nie ma miejsca na kolana... :/ Prysznice -dwa. Ale wszystko na jednym piętrze, więc nie trzeba się stresować :)
Za to jak w Dziecięcym trzeba było mieć ze sobą swoje łóżko, tak tutaj łóżko było w pakiecie leczenia. Za to trzeba było wziąć całą stertę innych rzeczy- papier toaletowy i mydło (!!!???!!!) było dla mnie najbardziej zadziwiającymi punktami na liście. Obiad był w "cenie" ale sztućce i kubek trzeba było mieć swój!! Inne rzeczy przy tych wcześniej wymienionych to już nic nie znaczące drobiazgi. Dodam tylko, że trzeba mieć kogoś na miejscu, kto może tą listę rzeczy niezbędnych do przetrwania, zorganizować!!! Bo tak jak w Szpitalu Dziecięcym było całe mnóstwo mniejszych i większych sklepików ze wszystkim- od zabawek, kosmetyki, gazety, spożywkę po sprzęt typowo medyczny, wiele automatów z gorącymi napojami. Tak w "moim" szpitalu nie było NICZEGO!! Ani jednego automatu ani jednego sklepiku... NIC!! Pielęgniarki- były i takie bardzo sympatyczne, pomocne i z uśmiechem na twarzy i takie co chyba pielęgniarkami zostały za karę, z kwaśną miną, milczące... Na taką trafiła koleżanka leżąca na przeciwko mnie... Pielęgniarka nie powiedziała jej, dlaczego dostaje tabletki w dwóch oddzielnych kieliszkach... Dziewczyna została przyjęta w piątek. W poniedziałek... udało się jej być gdy pielęgniarka rozdawała tabletki. Akurat była jedna z tych przyjemnych. I co się dowiedziała?.... MASAKRA :P że jedne tabletki były doustne, a drugie...dopochwowe - ale to było dowcipne :D Aż się wszystkie uśmiałyśmy!! :D A tabletki niczym się nie różniły jedne od drugich za wiele- wielkość ta sama tylko różne kolory!! Skąd skołowana, obolała pacjentka ma wiedzieć co do czego...

Na koniec jak wychodziłam czekało mnie badanie podwozia... Nic przyjemnego, a to subiektywne odczucie powiększa się, gdy rozkrakana leżąca na łóżku ginekologicznym kobieta ma wpatrzonych w swoje podwozie tłum ludzi... - 3 lekarzy i kilka pielęgniarek... :/

Na szczęście jestem już w domu.. Teraz mam ogromny orzech do zgryzienia... Gdzie rodzić.. Może najbezpieczniej w domu ;-)

poniedziałek, 27 lutego 2012

Szpitalny Lublin...

Siedzę przy oknie na 7 piętrze. Widok aż dech zapiera!! Można by pomyśleć, że jestem w jakimś ekskluzywnym hotelu!!! Całe stare miasto przede mną. A dokładnie na wprost mojego okna...nasz blok.
Pięknie się prezentuje Lublin z tego okna.
Z lewej strony Wzgórze Czwartek, obok Zamek. Z prawej Starówka...
Ale moje oczy opuchnięte...
Głowa automatycznie szuka miękkiego oparcia...
Mimika twarzy jakoś nijak ma się do radości z podziwianych widoków...

W jednym ręku trzymam gorącą drobną dłoń. Takie słodkie ciałko... Naznaczone opatrunkiem z bandażu i igłą- "motylkiem"...


Teraz jestem w "apartamencie" bez widoków. Malutka salka na 7 piętrze została zmieniona na 7-osobowy pokój...


Miniony tydzień to był koszmar!!! Prawdziwy koszmar rodziców z dzieckiem i matki w ciąży...

Uzbierało się tego troszkę.

Wtorek rano

Zetka obudziła się z dobrym humorem, po raz pierwszy od dwóch dni bez gorączki. Nic tylko się cieszyć! Mimo tego, zapaliła mi się lampka ostrzegawcza! NIE!!! Byle nie to... Zetka szalała, dokuczała tak skutecznie, że z jednej strony myślałam, że w środę zaprowadzę ją do przedszkola. Z drugiej strony, czułam niepokój, który narastał we mnie z godziny na godzinę. W południe, Z znów padła jak przebity balon. Była rozpalona- znów temperatura!!! Znów przytuliła się do mnie zaczęła skarżyć się, że główka ją boli, nie pozwalała dotykać się przy uszach...zasnęła. OBY TO NIE BYŁO ZAPALENIE USZU!!!! Wszystko we mnie krzyczało!! Nie zapalenie uszu!! Po konsultacji z Nim, zgodnie podjęliśmy decyzję o natychmiastowej wizycie domowej. Zadzwoniłam do prywatnej kliniki. Owszem są wizyty domowe, ale kosztują dwa razy drożej niż konsultacje w gabinecie, a dzisiaj jest jeden z najlepszych pediatrów w gabinecie. No dobrze! Oby Malutka się obudziła i dała ubrać.
Wizyta 18:15... Jak On wrócił z pracy, Zetka znów była ożywionym, małym rozrabiaką. Ale wciąż teren uszu był zakazany dla nas. Ubrała się bez problemu. Zapakowała pływaczki- ona KONIECZNIE chce jechać na basen, ale najpierw musimy kupić jeszcze niebieskie i fioletowe dla nas :) Ok, do sklepu i tak musimy wejść, bo w lodówce przeciąg, a jak ona jest chora to ja jestem... "usiedzona". Nie wolno mi się ruszać z kanapy, na której ona też siedzi lub śpi wtulona we mnie. Więc jakieś "gotowce" obiadowe chciałam kupić, żeby z głodu nie umrzeć. Od kilku dni ciągnę na jogurtach i sokach! Byleby ona nie płakała i żebym nie musiała dźwigać jej...
No, tak... Wizyta. Jesteśmy w klinice. 5min, 10min, 20min- spóźnienia oczywiście! Mam stresa. Że, Zetka chora, że umówiłam ją na tak późną godzinę, że jakieś zakupy, a tu On na 19:30 kolacja służbowa z TYMI szefami.
W końcu przyszła nasza kolej. Lekarz nawet nie badał Zetki. Jak powiedziałam co się dzieje, zadzwonił do laryngologa dziecięcego (swojej żony!!), spytał się czy mogłaby nas jeszcze przyjąć. Anulował naszą wizytę u siebie, za co dostaliśmy zwrot pieniędzy i gnaliśmy do jego żony. Pani doktor zbadała naszą Smoczycę i stwierdziła, że ona tutaj nic już nie zrobi... Zadzwoniła, spytała się czy jest taki a taki doktor i powiedziała, że przyjeżdżamy. Skierowanie do SZPITALA!! Zalecenie- paracenteza...
Po odczekaniu swojego w izbie przyjęć, mam wrażenie, że wszystko nabrało tempa jak na karuzeli...
Zetka przemęczona- już po 21- ma znów temperaturę, zestresowana, my tak samo jak ona. A tu walka z pielęgniarkami. PŁACZ, KRZYK, STRES... wbijanie "motylka"... On z nią siedział w gabinecie zabiegowym. Ja stałam w oknie w szpitalnym korytarzu i płakałam słysząc jej płacz, niemal czułam jej ból, było mi słabo i TAK BARDZO jej żal!!!
Pielęgniarki pokazały nam jej łóżeczko, dały kroplówkę... Zasnęła trzymając mnie mocno obiema rączkami i powtarzając na przemian "kocham cię mamusiu" "nie lubię strzykawek" "kocham cię mamusiu"... Myślałam, że serce mi pęknie!!! Ona mi takie czułości wyznaje, a ja zaprowadzam ją w takie miejsce, gdzie tyle strasznych rzeczy się dzieje...
On pojechał po rzeczy dla mnie, bo pobyt w szpitalu dopiero się zaczął.
Musiał odwołać swoją obecność na kolacji, ale musiał też pojechać do domu coś zjeść- od lunchu nic nie jadł, z myślą o służbowym wyjściu...
Około 22 przyszła pielęgniarka, wyjechałyśmy z łóżeczkiem ze śpiącą Zetką. Kierunek... BLOK OPERACYJNY!!! miał być tylko zabieg, ale samo brzmienie, a potem napis, nad drzwiami, kilka pięter niżej, BLOK OPERACYJNY, doprowadziło mnie do kolejnych łez!!! Dla zwiększenia emocji- rozmowa z anestezjologiem... Pełna narkoza!! Przy mnie podali jej, przebudziła się jak ją przekładli na łóżko operacyjne, wystraszyła się i zaczęła płakać. Zaczęli z nią jechać tam gdzie mi już wejść nie można było. Ja płakałam, ona płakała z wyciągniętą do mnie rączką "mamusiu nie lubię strzykawek, nie idź, mamusiu...". Dowiedziałam się, że ona tego już nie będzie pamiętać. Może i nie, ale ja pamiętam!!! To niby tylko zabieg!!! Współczuję każdemu z rodziców, którzy ze wzg na poważne choroby swoich dzieci, takich scen widzieli więcej!!! Czy się uodpornili? Czy można się znieczulić? Boszszsz...przecież ja bym chyba umarła z rozpaczy!!! A tacy rodzice, muszą być silni i dzielni, przynajmniej gdy ich dziecko patrzy, aby dziecku dodać sił! Ale czy to w ogóle możliwe!?! Nie sądzę...
Był już On. Godzina 23 z minutami. On pojechał z pielęgniarką po Zetkę. Bezwładne, blade, nagie do pasa ciałko... Kroplówka, ropa... Na szczęście śpi.
On pojechał do domu!! Wiadomo, ktoś do pracy musi iść! Choć mi strasznie i Jego było żal. Sam, w pustym, cichym mieszkaniu, pełen niepokoju z dala od nas...

Zetka spała do 4. Kilka razy przebudzałam się, bo mówiła przez sen... Że pływaczki, że basen...

O czwartej się obudziła i wypiła ponad litr wody!!! Potem zapadała w krótkie drzemki. Chciała pić i sprawdzała "mamusiu jesteś? Kocham cię" i tak co pół godziny- 40min... Do 6... Przyszła pielęgniarka, dała antybiotyk dożylnie, sprawdziła temperaturę... Zet chciała siusiu, powoli zaczął się nowy dzień. Weszła salowa z mopem i ściereczkami, śniadanie... Ja zjadłam Zetkowe śniadanko. Ona nic jeszcze nie chciała jeść. Zresztą znów zasnęła i spała z dobre dwie godziny. Kimałam obok na krzesełku. Co jakiś czas tylko, przez sen mówiła "mamusiu trzymaj mnie mocno, kocham cię"...



Tak zaczęła się środa...


Ciężki dzień, ale spokojniejszy. Myszka po narkozie duuużo spała, piła i była przylepiona do mnie. Wciąż chciała być trzymana za rączkę. Jej blada buźka, spierzchnięte usta, układały się w jedno wyznanie "kocham cię mamusiu". Byłam słaba. Ledwo co jadłam. Na szczęście On rano przyniósł mi przed pracą kilka bułek i plastry wędliny. Bułki były przepyszne! Takie świeże!! Rozpływały się w ustach.

Ale suche gorące powietrze powodowało, że mi już też zaczęły pękać wysuszone usta. Pęcherz moczowy musiał wytrzymywać poziomy ekstremalne, bo z sali wychodziłam tylko jak Zetka spała. Jak już musiałam wyjść gdy nie spała, brałam ją na rączki bo bała się zostać...
Czułam się połamana...
Warunki sypialniane dla rodziców towarzyszących są niemal survivalowe...
Przy łóżeczku dziecka jest...skrawek podłogi. Jak poprzesuwa się krzesełka to nawet jest ciut więcej tego skrawka. I... To jest moje łóżko. Na podłodze złożona kołdra i na niej śpiwór. Pozycja jak najbardziej skulona, bo w nocy przychodziły pielęgniarki. A ręka mocno wyciągnięta do góry, paluszkami trzymała mnie Zetka. Nad ranem ręka bezwładnie opadła mi na podłogę...

Słaby dzień, ale dający nadzieję, że będzie tylko lepiej...


Czwartek...




Zaczął się jak wtorek...
Zetka już pełna energii. Nawet coś zaczęła jeść!! Zapoznała się z nowymi pacjentami- trzema chłopcami. I zaczęła szaleć!! Jeszcze po twarzyczce widać osłabienie, jeszcze ma spuchnięte oczka, ale już są siły żeby jechać na basen :)
Zamiast na basen jeździłyśmy po szpitalu windami:) Zjadłam coś normalnego. Ciepłego! Zupę ogórkową! Zetka zjadła kilka frytek! Potem połowę swojej przydziałowej zupy i wafelka od kolegi. Jej wyraźnie wracały siły!! Wracał apetyt.
Ja od rana czułam delikatne kłucie po lewej stronie brzucha. Zetka zdrowiała z minuty na minutę,  mi ból zaczął się wzmagać. Po 14 ze łzami w oczach poszłam spytać się pielęgniarek czy w tym szpitalu jest jakiś lekarz, który mógłby mnie zbadać. Niestety...

Niestety zaczął się mój drugi koszmar w tym tygodniu. Zadzwoniłam do Niego, że muszę iść do drugiego szpitala. Piszę iść, bo stoi po drugiej stronie parkingu. Że boli mnie brzuch. Że Zetka sama.

Pielęgniarki powiedziały, że się nią zajmą. Poszłam po kurtkę. Wychodzę i słyszę jak Smoczyca płacze "nie lubię strzykawek, auu, auuu, nie chce, nie lubię strzykawek". Byłam rozdarta!! Ból zginał mnie już w pół. Odwróciłam się. Na kolanach jednej pielęgniarki siedziała Zetka. Płakała, próbowała się wyrwać. Przyszedł czas na dożylne antybiotyki... Chciałam pieprzyć mój ból! Chciałam wyrwać im Zetkę i mocno przytulić, pogłaskać, osuszyć łzy i powiedzieć, że wszystko już dobrze, że mamusia jest przy niej... Nie byłam, pielęgniarka kazała mi iść. Szłam jak na stos... Zła matka, nie umie zająć się dzieckiem, podła, zostawia krzywdzoną Kruszynkę... Boszszsz, czułam się jak najgorsze łajno! Najgorsza na świecie matka!! I do tego ból brzucha. Wychodziłam zalana łzami. Ledwo szłam. Co chwilę przystawałam czy nie zawrócić...

Doszłam, pełna wyrzutów sumienia, łez, do szpitala na oddział ginekologiczny. Zbadali mnie, wykonano telefon i odesłano do następnego szpitala, bo tu nie mają miejsca...

Taksówką jadę dalej. Zgięta w pół, wisiałam na telefonie czy On już jest u Zetki. Korki, godziny szczytu... Kolejne wyrzuty sumienia. Stres. Ból.
W kolejnym szpitalu czekanie, niepokój, i mam wrażenie, że doklejone na stałe stres i ból...
On już jest u Zetką!!! Choć jedna dobra wiadomość!
U mnie: Badanie. Wyrok. Łóżko szpitalne! Nerka!
Znów stres, ból. Zetka. On. Praca. Oni tam. Ja tu. Oni tam, ja tu bez niczego "szpitalnego"...



Jest wieczór...sobota...

Mam nadzieje, że to początek końca szpitalnej turystyki...

Zetka już w domu!!! Dostała antybiotyk i może być leczona w domu!!!

Ja na łóżku szpitalnym. O tyle dobrze, że nie na "samorobnym" ale takim normalnym :) Pierwszy dzień bez kroplówki. Oby tylko do poniedziałku... Mam nadzieję, że nowy tydzień będzie spokojny. Będziemy wszyscy razem w domku...



Poniedziałek...

                        JESTEŚMY WSZYSCY W DOMKU :)

środa, 15 lutego 2012

POMOC

Wróciły odgrzebane czasy, te ciężkie dla wszystkich... 

Pomoc... Czym jest? Gestem dobrej woli? Poprawieniem swojego samopoczucia? Jak powinna wyglądać pomoc?...Czy należy zmuszać osobę potrzebującą do skorzystania z pomocy? Narzucać swoją pomoc? Czy robić to dyskretnie, tak aby potrzebująca osoba nie wiedziała o tym? Co jest ważniejsze: pomoc finansowa, wsparcie duchowe?... 
Pomoc - każdy interpretuje inaczej, inaczej do niej podchodzi, inaczej chce pomagać.

Nauczona doświadczeniem (nie małym i nie lekkim) wiem, że pomoc finansowa, nawet ta bezstronna, szczera i z najlepszymi intencjami (osoby pomagającej), nie daje tyle co zwykłe wsparcie, poklepanie po plecach, nawet jakieś dobre słowo. Nie musi być to mydlenie oczu typu "och, nie martw się, nic się nie stało" - bo jak coś się stało, to nie ma sensu temu zaprzeczać, niczemu to nie służy. 
Osoba w kryzysie DOSKONALE zdaje sobie sprawę, w jakiej jest sytuacji. Nie ma ochoty też wysłuchiwać tekstów "trzeba było... ja bym to, tak a tak... ile to wszystko nerwów kosztuje "; czy porady co by się samemu zrobiło gdyby się wtedy na tym a na tym miejscu było... 
Osoba załamana WIE to wszystko, bo to jej kryzys, bo to ona przede wszystkim musi z tym walczyć, bo to ona siedzi w tym 24h/dobę. Mimo, że innym wydaje się, że ten kryzys ich też dotyczy. 
Prawda jest taka, że dotyczy w BARDZO minimalnym stopniu i w BARDZO kierunkowym sensie. Osoby zewnętrzne są związane z kryzysem, bo albo zdecydowały się na pomoc finansową, i stresują się, że mogliby to czy tamto, ale pomagają; albo są najbliższą rodziną i z samego tego faktu się jakoś stresują; albo chcą pomóc ale nie potrafią.... itp itd... Ale na pewno, kryzys nie dotyczy tych orbitialnych osób. Kimkolwiek by nie byli i jakkolwiek by nie pomagali. 
Chyba najgorzej jest pomagać rodzinie, tej najbliższej rodzinie, bo podchodzi się do pomocy emocjonalnie przez, co nie widzi się prawdziwej możliwości pomocy. To powoduje chęć pomocy, w swój najlepszy sposób. Najlepszy wg tej osoby pomagającej! 
Czasami, może wydawać się to śmieszne, ale najlepszą formą pomocy, nawet w największym dołku jakimkolwiek (a za nim oczywiście i psychicznym) jest - po prostu BYĆ! Być z osobą w kryzysie, nie wypominając jej grzechów, nie pocieszać, nie robić wszystkiego za tą osobę - po prostu być. To chyba najtrudniejsza forma pomocy! Bo z jednej strony, o ile osoba pomagająca w ten sposób, ma możliwości, chciałaby pomóc ulżyć w kryzysie, musi wstrzymać swoje chęci, i jest zmuszona patrzeć na cierpienie. 

Tamten czas odbija się dla nas wciąż czkawką. Jeszcze długo będziemy otrzepywać kurz z nieodpowiednich decyzji. Wiele osób i bliskich i dalszych, w taki czy inny sposób próbowały nam pomóc, w sposób który uważały za najwłaściwszy. Tylko jedna osoba, okazała się prawdziwą pomocą. Oddała nam siebie, żeby potem od nas odejść, ale zmuszając nas do radykalnych, samodzielnych decyzji. 
Choć informacji o tej osobie już dawno nie miałam. Doszłam do wniosku, że ta osoba poświęciła wieloletnią przyjaźń. Rzuciła na szalę zaufanie, szczerość, miłość (?!?)... żeby dać nam "po pysku", wylać na nas "wiadro LODOWATEJ" wody. W wyniku tego doszło do gwałtownych, nieoczekiwanych zdarzeń, które ostatecznie spowodowały, że wciąż jesteśmy małżeństwem i razem możemy cieszyć się z Zetki, nasza miłość do siebie wzajemnie jest chyba jeszcze mocniejsza, jesteśmy silniejsi będąc razem, nauczyliśmy się ze sobą od początku rozmawiać... 
Ale już bez tej osoby w gronie naszych znajomych/przyjaciół.

Teraz jestem Ci... bardzo wdzięczna za wszystko, co dla NAS zrobiłeś!! Dziękuję!!

wtorek, 14 lutego 2012

lepiej niż gorzej...

Moje samopoczucie, dobre (żeby nie było), od wczoraj ulatnia się jak powietrze z Zetowego balonu....
Niby balonik jest ładny, kolorowy, ale coraz wątlejszy... Tak jak ja :/

Jestem zmęczona około-ciążowymi przypadłościami. Mam głos (o ile akurat go mam) jak po wypiciu dobrej zgrzewki... nie, nie piwa- ale czystego spirytu. Na szczęście w nieszczęściu dzisiaj prawie w ogóle nie wydaję z siebie dźwięków. Oj...przepraszam... wydaję- ulatnia się ze mnie powietrze od (tak, tamtej) strony i mimo prób, potów na czole aby wstrzymać... nic z tego... balon się sypie.  I chusteczki teraz to moje najbliższe przyjaciółki... Bo nos odmawia posłuszeństwa i tunele mam zadżumione. W wyniku tego dzisiaj w nocy spałam niemal na siedząco... Co skończyło się bólem czterech liter i lewej strony pleców (czemu lewej, a nie prawej nie wiem...). Mało tego... każde kichnięcie czy kaszlnięcie (choć kicham malusio, za to kaszel powoduje, że stresuję się czy Robal nie wyleci w chusteczkę z tym kaszlem... :/ ) powoduje obkurczanie się pęcherza, który i bez tego ma wielkość ziarnka słonecznika :( A dla dwupaka jest BARDZO ograniczona liczba leków dostępnych bez recepty... A nie mam siły (ani chęci) wybierać się do lekarza.

Na to fantastyczne zdrowe samopoczucie, kobiety o kształcie słoneczka, nakłada się psychiczne zdołowanie... Nazywają to wyrzutami sumienia :( Czasami chciałabym cofnąć czas i zmienić kilka rzeczy, które się zrobiło kiedyś. Czynności- niekoniecznie myśli. Myśli są przecież sprawą indywidualną i chyba najbardziej prywatną i bardzo często nasycone są emocjami jakie nami targają. Myśli można dzielić na te, które dzieli się z najbliższymi i tylko z najbliższymi, i na te, do których może mieć wgląd szersza publika. 
Czynności choć wydają się niewinne i nie mają niczego i nikogo na celu, w pewnym momencie mogą odbić się rykoszetem... Wtedy obierają cele, których nikt nie chciał, nie planował, nie miał zamiaru skrzywdzić. A jednak skrzywdził...

to uczucia kierują czynnościami
nie zawsze na nie wpływ mamy
choć bardzo się staram pilnować 
nie zawsze mogę sobie ufać

nie znam przyszłości
nie chcę pamiętać przeszłości
a teraźniejszość choć czasem męcząca
wygrzebie przeszłość i zaplącze z przyszłością
a ja będę tylko w czoło się pukać...



Takie smętne myśli przepływają lawinowo... Nie wspomnę o braku apetytu, lub o napadach gwałtownego głodu, który kończy się w momencie otwierania lodówki...

A przecież dzisiaj powinnam się cieszyć! Rano zawiozłam Zetkę do przedszkola. Po raz pierwszy od dwóch tygodni!!! Bałam się, że będą sceny płaczu jak na początku. I owszem popłakała się jak zobaczyła dzieci, a raczej trzy dziewczynki, które były przebierane przez rodziców w różne księżniczki... Zetka nie chce się w TO przebierać, ona nie chce w ogóle się przebierać. Pani przyniosła jej strój, który wczoraj jeszcze zamówiłam przez telefon. I mimo tego, Zetka NIE CHCE się przebierać. Więc pani schowała jej strój i powiedziała, że Zetka ma jej pomóc w przebieraniu innych dzieci. Od razu poszła do sali. Wróciłam po kilkunastu minutach, żeby zapłacić za strój i za zdjęcia i co widzę?... :) Zetka w stroju Tygryska już paraduje w sali! :) Już nie mogę się doczekać zdjęć- bo sama niestety nie zrobiłam nic, żeby czasem nie odwidziało się małej tygrysicy... 
A jaka miła niespodzianka czekała na mnie, gdy przyszłam odebrać Zetkę!! :D Od razu odstawiła zabawki i przybiegła do mnie, ukochała mnie i powiedziała do kolegi, z którym się bawiła "to moja mama, nie twoja!" I od razu grzecznie powiedziała do widzenia i wyszła ze mną z przedszkola!! :) I jaki humor jej dopisywał i opowiadała jacy przebierańcy byli, co robili!! WOW!!! Oby tylko tak zawsze było, i oby już tak strasznie nie chorowała!!

poniedziałek, 13 lutego 2012

Kino

 Miałam to szczęście, że prawie przez dwa tygodnie była u nas moja mama :) Dzięki niej "nadrobiłam" zaległości kinowe, a raczej po prostu po 3 latach w końcu miałam możliwość przypomnieć sobie, jak to jest oglądać film na wielkim ekranie :D
Jak po takiej przerwie się idzie do kina, to ciągnie raczej na coś ambitnego. Byle co, byle komedia czy horror, szybko pojawia się w tv... Więc takie kino odpada. Tak się dobrze złożyło, że w ubiegłym tygodniu przypadło kilka premier, które mnie bardzo zainteresowały...

W środę wybrałam się z Nim na "W ciemności".  Żeby nieco się rozluźnić i nabrać odwagi na następny film, czwartek miał być częściowo relaksacyjny. Byłam z mamą w SPA, pochodziłyśmy sobie po galerii handlowej, poszłyśmy do knajpki - na gorącą czekoladę. Przyszedł czas na drugi film "Róża"...  

Seria kinowa odbiła mi się mocno czkawką :/ Taka porcja CIĘŻKIEGO kalibru dla dwupaka jest MOCNO niewskazana ;)

 "W ciemności"... BARDZO BARDZO dobry film! Żydzi, Polacy wyraźnie pokazani są tak jak było. Czyli i jedni i drudzy byli i dobrzy i źli i potworni... Łzy leciały mi niemal przez cały film...
W SPA kosmetyczka, podpytywała, bo słyszała od innej swojej klientki, czy rzeczywiście jest w filmie dużo seksu... No, jest. Bardzo dużo ostrych scen. Nie, nie takich pornograficznych, ale takich przerysowanych. Ja nawet nie zwróciłam na to uwagi, jak na coś erotycznego. To było takim kontrastem i uwydatniało jeszcze bardziej całą tragedię ludzi w tamtym świecie żyjących. Ale na film nie warto iść dla "scen łóżkowych"... łóżka były mocno przeludnione...

Ciężki film! Ale ja mu swojego osobistego OSKARA oddaję. Kończy się sceną ogólnej euforii, niepewności i niedowierzania, że wojna się skończyła. Że koszmar się skończył...
 
"Róża"...
Film pokazuje jak wyglądało życie zaraz po zakończeniu IIWŚ. Taki paradoks- bo "W ciemności" kończy się radością w momencie końca wojny. A tu kontynuacja ludzkich cierpień, tyle, że PO wojnie. "Róża" pokazuje, że koniec wojny, nie miał nic wspólnego z euforią i sielanką... Film przedstawia sytuację Mazurów, ale równie dobrze można odnieść tamtejszą sytuację do każdego miejsca. Nie ma w nim jakiś strasznych brutalnych scen. Owszem widać przemoc, mord, gwałt ale chyba najgorsze jest to jakie stosunki panowały między samymi Polakami :/
Teraz chciałbym jeszcze obejrzeć film Sasnalów "Z daleka widok jest piękny"... Ale chyba dam sobie kilka dni na głęboki oddech :)
Oba filmy wg mnie zasługują na Oskara. Ale w ciąży na tak ciężkie filmy nie pójdę. Na "Róży" wytrzymałam do napisów i jak strzała pognałam do najbliższego śmietnika, bo dalej nie zdołałam. Ludzie pomyśleli pewnie, że tak głęboko to przeżyłam... Głęboko, ale akurat żołądek nie wytrzymał czekolady sprzed filmu :P

niedziela, 12 lutego 2012

ahhhh ci mężczyźni

Mam ochotę Go pogryźć ze złości na Niego!!! Taki kiepski i Jego i mój dzień... :/

A zaczęło się od tego, że po raz pierwszy jesteśmy sami w domku. Sami, tzn. Zetka, On i ja. Zaczęło się zwykłe codzienne życie. Po wczorajszych zakupach poprosiłam Go żeby zamontował lampę w dużym pokoju... I to chyba był największy błąd jaki popełniłam dnia dzisiejszego.... Zmusiłam Go do pracy fizycznej, do której nie nawykł :/ 
Jak to jest z wami facetami, że narzekać na zmęczenie w pracy możecie do woli, że (przynajmniej w wypadku Jego) jak mówi, że ma pracę myśliciela to najlepiej relaksuje się w pracy fizycznej. Taaa, ale nie tej w domu, nie pomagając w domu. 
Kobieta, taka jak ja, czyli obibok, bo nie pracuje zarobkowo, nie ma prawa być zmęczona, chora i chcieć odpocząć. Musi tyrać 7 dni w tygodniu, 24godziny na dobę. Bo przecież gotowanie, zakupy, sprzątanie, prasowanie, opieka nad chorym dzieckiem i ogólne osłabienie ciążowe, na które nakłada się choroba wzięta od dziecka, nie mają prawa powodować zmęczenia. Toć to zwykłe codzienne czynności.  A spróbuj się zająkać, że czujesz się osłabiona... zmęczona... śpiąca...

Facet może wyśmiewać innego faceta, że ma beznadziejne narzędzia, że niechlujnie robi to czy owo, że nie umie tego czy owego zrobić, ale jak przychodzi co do czego, to jest taki sam jak ci, z których się wyśmiewa... Jest zmęczony- w końcu po tygodniu pracy potrzebuje chociaż jednego dnia odpoczynku, bo nie ma odpowiednich narzędzi, bo ktoś mu zużył to co obecnie potrzebuje, bo to źle, to nie tak, tego się nie da...
A weź kobieto, odezwij się, zaproponuj, że może sama to zrobisz, albo (co gorsza) powiesz, że może ktoś inny może to zrobić?!?... 
Co z wami, faceci?!? Sami nie umiecie/nie macie siły/nie chce się/ nie macie ochoty... Ale na ambone włazi wam, jak kobieta powie, że może ktoś inny to czy tamto zrobi?!? Byłoby zrobione od początku do końca, nie byłoby kłótni, nie było by narzekania z waszej strony, że bidni, przemęczeni a jeszcze 'TYLE" musicie w domu zrobić :?

ACTA nie znikają...

Coraz bardziej przekonuję się, że wszelkiego rodzaju celebryci, dziennikarzyny czy politycy to półmózga masa nie zdolna do samodzielnego, a co dopiero do myślenia wybiegającego w przyszłość!!! 
To imbecyle, wtórni analfabeci!! Jeden smaruje/ wykrzykuje dokładnie to samo co inny przed chwilą! Wg nich, sprzeciwiają się ACTA wszelkiej maści młodzi komuniści, którzy chcą aby wszystko dla wszystkich było tak samo dostępne!! Nie podpisanie ACTA, nie wdrożenie ACTA w życie spowoduje legalizację kradzieży na razie tylko kulturalnej, ale potem to nawet samochody młodzi będą brać sobie za darmo z salonów, bo przecież jak równo z bogatymi to we wszystkim! 
Chciałabym móc rozszarpać tą bezmózgową masę medialną!!Boszszsz jak oni mnie irytują!! Srają w portki tylko dlatego, bo wujek Sam powiedział coś i oni chcą mu teraz dupę wylizać!!!! 

Wciąż nikt nie pisze- nawet nie zostało to zawarte w Pudelku, w którym blisko było prawdy dlaczego tylu ludzi jest przeciwko ACTA. Ale jeszcze nigdzie nie przeczytałam nic na temat - ok ACTA, ok piractwo, ok młodzi kontra starzy, ok bogaci kontra biedni (choć akurat w sprawie ACTA nie do końca tak jest- tym bardziej, te nieumiejące samodzielnie, logicznie myśleć człeki, powinny zastanowić się DLACZEGO tak jest). Wypadłam z toku myślenia, przez ogrom fali nerwów zalewającej moje ciężarne mózgowie...
Nikt nie krzyczy, że chce samochodu Wojewódzkiego (choć pewnie nie jeden o takim aucie marzy), nie każdy chce być prezesem, nie każdy chce mieć złoty długopis!! Co ważniejsze,nie każdy (z tego co widać większość młodych) nie chce tej kaszanki ogólnodostępnej w mediach. Nie każdy chce oglądać filmy, których produkcja kosztowała gigantyczne pieniądze, bo wystąpiły tam same 'gwiazdy", ale ogólnie film nie ma w sobie nic wyjątkowego!! 
Pisałam o tym wcześniej! 
Jestem piratem! I będę dopóki nie mam innej możliwości zdobycia tego, co mnie interesuje.  Sprzeciw ACTA to sprzeciw nie dla idei chęci piracenia przez całe życie, bo fajnie. Tu chodzi o zabranie dostępu do tego co cenne, wartościowe i inne niż to, co ogólnodostępne, bez wcześniejszego udostępnienia tego w legalny sposób! 
Masło maślane, ale nerwy już mi puszczają, na myśl o tych wymądrzających się, a nic nie rozumiejących medialnych ludziopodobnych osobników...
Aż nasunęło mi się drastyczne porównanie... Kiedyś, jeszcze wcale nie tak dawno, hitlerowcy wybijali inteligencję w Polsce, komuniści robili ze wszystkich prostych robotników... Wówczas zaczęły działać szkoły podziemne, pożyczano sobie i ukrywano co wartościowsze i ważniejsze dzieła. Przetrwała spuścizna Polski. ACTA to znów likwidacja, w pewien sposób, inteligencji w młodym pokoleniu! Czemu teraz nie ma "klasyki" kina polskiego, ważnych utworów literackich (nie tych co są obowiązkowe w szkole). Czemu większość tej klasyki powstawało za czasów tych bezmózgich żerujących na nas obecnie, pasożytów? I czemu nie mamy do tego legalnego dostępu?!? Czemu musimy korzystać z pirackich źródeł?!? Bo ta masa u władzy, sprzedała Polskę Zachodowi. Mamy oglądać pokemony, mtv, seriale amerykańskie, ich kino i płacić ich gwiazdom. Zapomnijcie o klasycznych bajkach polskich "Piesek w kratkę", "Reksiu" itp... Zapomnijcie o dobrej książce (nie tylko tej polskiej - miałam WIELKI problem z dostaniem książki w polskiej wersji językowej Marka Twaina "Tajemniczy Przybysz"...).
Nie chcecie tego, co próbujemy wam pakować do głów, nie chcecie tej "kultury", tej jakże popularnej, kochanej "ameryhańskiej kultury" - to nie dostaniecie żadnej!! 
Nie będziecie mądrzejsi od nas! Nie będziecie mieli dostępu do tego, na czym my się wychowaliśmy i co nam pozwalało przetrwać ciężkie czasy! Macie to co macie i nie wtrącać się w życie "ważnych i wpływowych". Nie przeszkadzać! Nie próbować być mądrzejszym! Wara od prób usunięcia nas z dostępu do waszych pieniędzy, które używamy do własnych, ba nawet prywatnych, celów! 
Tu chodzi o bunt przeciw władzy! Władzy chcącej zrobić z nas podwładnych bez swojego zdania, bez swoich poglądów na różne kwestie. To prawe jak podejście kościoła Katolickiego do różnego rodzaju rozwoju cywilizacji! Zaściankowość! 

STOP!!!! BASTA!!!!



P.S. zdjęcie zapożyczyłam z grafiki ogólnodostępnej na Google...  Jestem piratem?

sobota, 11 lutego 2012

alternatywne domowe leczenie...

23 stycznia Zetka była pierwszy raz w przedszkolu... To był pierwszy dzień. I dla niej i dla mnie bardzo stresujący... Nie na długo. Po trzech dniach, zachorowała. W przedszkolu znów była na dwa dni- 1i 2 lutego. I koniec... Wylądowała na antybiotyku :/ Najbardziej doprowadza mnie do rozpaczy jak słyszę jej kaszel!! Serce mi się kurczy. Bidulka jak dostaje ataku to tak przez 15-20 minut i nie może przestać. Przez to od dwóch tygodni nikt w domu nie ma przespanej nocy :/ Ale najgorsze jest to, że maluszek musi się sam z tym paskudztwem zmagać. A antybiotyk nic nie pomaga :( Ma go już 6 dni. Jedynym plusem tego leku było zbicie temperatury, która utrzymywała się całą noc i cały dzień i zmusił nas do popołudniowej wizyty lekarza. Wtedy zaczął się antybiotyk... Ale bez szału :( 
Przez ostatnie dni była u nas moja mama. Przypomniała mi wczoraj o metodzie, którą stosowała na nas. Działała. Nie raz i nie dwa, podobno pokonywała właśnie antybiotyki. W akcie desperacji, jako matka zdecydowałam się i ja wykorzystać... bezogniowe bańki. 
Wczoraj jeszcze z mamą, kupiłam w aptece takie lecznicze cudo. Nie powiem, myślałam, że będę zmuszona szukać tego na necie albo w jakiś sklepach specjalnych. A tu proszę! Niespodzianka, w pierwszej aptece dostałam! :) Zakup może nie należy do tanich, ale jeśli służą one lata i są skuteczne,to w sumie i tak wyjdzie bardzo tanio. Za 12 baniek zapłaciłam stówę. Za antybiotyk i dwa dodatkowe syropki zapłaciłam 80zł... 
Książeczkę załączoną do opakowania dokładnie przestudiowałam, na necie też nieco informacji wygrzebałam... No i kolejny stres.... Czy moje dziecko DA sobie coś takiego przyssać do pleców?!?...


Mamy babsi wieczór z Zetką ;) On wybrał się na miasto ze znajomymi z pracy. Zrobiłam gorącą mocno pianową kąpiel dla Zetki. I gdy bawiła się w wannie zaczęłam jej pokazywać cuda medycyny domowej. Wymyśliłam pewną historię...
To były rogi jak u dinozaurów, ale to takie specjalne dla Zetki. Te rogi stawia się na plecach i one wysysają kaszelek. Patrzyła i słuchała, ale jakby przelatywało jej to od razu. Bawiła się pianą, robieniem mleczka i łowieniem rybek... No nic... Nic na siłę (wszystko młotkiem?...)
Rytuał kąpielowy nie uległ zmianie. Mycie włosków, chwila zabawy i wychodzimy z wody. Wycieram ją i zabieram owiniętą w ręcznik do jej pokoiku. Na łóżku armia pokąpielowych przyborów gotowa do działania - kremy, szczotka, suszarka i... kartonik z rogami. Wysuszyłam jej włosy. O dziwo szybko i sprawnie nam to poszło, bo... ona już koniecznie chce być dinozaurem!! Nie było szans, żebym ją mogła wykremować, ubrać w piżamkę częściowo... Położyła się i kazała ubierać sobie rogi!! :D 
Dzieciom poniżej 7 roku życia bańki należy trzymać nie dłużej niż 5 min. Myślałam, że szybciej ściągnę, bo placki momentalnie zrobiły się BARDZO czerwone!! Zetka koniecznie chciała zobaczyć jak wygląda w rogach :D Niestety nie dałyśmy rady tej prośby spełnić, więc Z stwierdziła, że ona mi zrobi rogi, żeby widzieć :P 
No i udało się bez jakichkolwiek problemów. Bąble po-bańkowe są bardzo czerwone. Ale to, że jest chora niestety wciąż słyszę, a i sama zaczynam się przekonywać jak co oznacza męczący kaszel... Jeśli Z prześpi dzisiaj po raz pierwszy po dwóch tygodniach całą noc bez problemów, chyba poproszę Go żeby mi też postawił bańki. Nie chcę leków w ciąży, a czosnek + bańki to taki stary system, w naszej rodzinie,leczniczy, który i do mnie dotarł:) Czy zadziała? MAM OGROMNĄ NADZIEJĘ!!!!

poniedziałek, 6 lutego 2012

konkretnie bez konkretów o ACTA

Jak zaczęło być głośno o ACTA to jak baran w stadzie poszłam za tymi za NIE dla ACTA. Ale tylko dlatego, że tu fejs, tu takie i inne strony- wszędzie nagonka- nas już tu nigdy nie będzie. No jak nie będzie, to jak ze znajomymi będę w kontakcie? Znów do łaski wrócą "stare aparaty kliszowe", wywoływanie zdjęć, grube koperty z listowymi nowelami... Hmmm... czemu nie ;) No, ale no nie!... W końcu to XXI wiek!

Szczerze, bez bicia przyznaję się, że jeśli chodzi o prawno-polityczną stronę ACTA to nie miałam ZIELONEGO pojęcia,, co zawiera, czego nie zawiera itp... Wiedziałam natomiast, bo przecież o tym przede wszystkim wszędzie w mediach trąbią, że to walka z piractwem. Niby rozumiem. Piractwo to piractwo- walczyć trzeba i to popieram, ALE...

Tak mnie coś tchnęło... Miałam dzień, kiedy po chorobie zawiozłam Zetkę do przedszkola. Pierwszy dzień, gdzie po długiej niedyspozycji mojego iPhona, tzn, jego części iPodowej, miałam muzykę!! :) Jechałam autobusem i słuchałam starego jak świat utworu, jednego z tych, które nawet Zetka lubi, bo można nieźle powywijać nogą, Scatman John "Take your tme". Słuchałam tego śmiejąc się i przytupując nogą, i płacząc jednocześnie. Nie wiem, czemu... Usta się śmiały, a z oczu leciały łzy... Nie wiem czy to dlatego, że znów czułam jakieś wyrzuty sumienia, że zostawiam dziecko. Słowa piosenki : " Baby I know, I'll never let you go"...  Ogólnie tego dnia pomieszało mi się w główce, ale to chyba stan normalny, jak w jednym (teoretycznie) ciele są dwie głowy ;)
Ale odbiegłam, na boczny tor... Więc przez te pomieszanie zmysłów tego dnia, będąc w kiosku... Chwyciłam za gazetę, której normalnie w ogóle nie czytuję (ogólnie chodzi nie tylko o tą gazetę, co o tego rodzaju gazet unikam...). A był to tygodnik "Wprost". Na okładce "facebunt"... No i kupiłam i o dziwno zaczęłam czytać... Czytam czytam, i prawie widać jak wszystko się we mnie gotuje!! CO ZA BEZCZELNE dziennikarzyny!!! Srające kasą, mające dostęp "ot tak" do wszystkiego!!


Teraz mówię w pełni świadomie, jako politycznie-prawnie nieświadomy Kowalski (albo Kowalska), że jestem CAŁKOWICIE przeciwko ACTA!!!!!!!!!!!!!!!! NIE DLA ACTA!!! wg przeciętnego zjadacza chleba. Wg, przeciętnego małolata (ale se lat ujęłam ;p), polskiego obywatela,matki-polki, p prostu przeciętnego obywatela! NIE!! 

Większość dziennikarzy pisze o tym jak młodzi buntują się, że do tej pory mięli wszystko w necie za darmo, a teraz legalnie ma się tę piracką czeradę zlikwidować. Że pokolenie fejsbuka, to sami piraci i buntują się przeciw karaniu piractwa itp. GÓWNO PRAWDA!!!! (a to też prawda!!)


Miałam ochotę spotkać się twarzą w twarz z tymi nadzianymi, wyżej srającymi niż rozumiejącymi rzeczywistość, dziennikarzami!! Co za ignorancja, co za tupet, co za bezczelność!!!!


Rozumiem w pełni walkę z piractwem. W jakiejkolwiek formie, ale nie od takiej strony!! Sama nie jeden raz "ściągnęłam" coś z netu. A czy jest ktoś kto tego nie zrobił?... Wg pewnego dziennikarza piszącego dla "Wprost" owszem- właśnie on i jego znajomi... Jedzie mi tu czołg?!?...


Wkurza mnie totalny system prehistorycznego myślenia tych mądrali wszelkich na stołkach, którzy zaczęli opracowywać ACTA!! Zaczęli od dupy strony! 
Debile!! Bezmózgi!! Jakieś dinozaury z czasów czarno-białych telewizorów!!


Jestem piratem! Ale za piractwo płacę! Gdyby te bezmózgie masy, biorce kupę kasy, za "ulepszanie" życia, myślały logicznie, zaczęłyby od tej strony:...
Jestem piratem i płacę za piractwo, bo nie mam legalnego dostępu do tego co chcę mieć. Owszem jestem posiadaczem jabłkowego telefonu. I dzięki temu wielkiemu jabłku mam dostęp legalny do wielu rzeczy w bardzo dobrej jakości za niewielką kasę. Ale nie mam dostępu do wszystkiego! A nie mam ochoty np legalnie kupować szitu wrzucanego na półki sklepowe, masówki które nie satysfakcjonują mnie! Chcę jeden utwór tego wykonawcy, pięć utworów innego, taką książkę w takim języku czy tamtą w takim... Nie chcę kupować całości płyty, albo składanek, gdzie i tak nie każdy utwór mnie zadowala. Nie chcę książki w tym języku- chcę jej oryginał itp... Ale legalnie nie mam jak nabyć- bo nie mam znajomości np. w Stamuble, a na swoiskim rynku jest tylko to co jest...
Czemu te prehistoryczne, nadziane okazy od ACTA nie zaczną od wymyślenia jakiegoś systemu na wzór wielko-jabłkowego, gdzie każdy będzie miał dostęp do legalnych dóbr kultury, za normalne pieniądze?!? 
Prosty przykład strony, która pewnie jako jedna z pierwszych w Polsce zostanie zamknięta po wprowadzeniu w życie ACTA - chomikuj.pl Korzystam z niej! Ale żeby coś z niej ściągnąć muszę zapłacić, prawda? Przynajmniej ja płacę, bo moja Zetka uwielbia bajki, których nie można legalnie nigdzie dostać. Przepraszam... Od czasu do czasu pokazują się jako dodatki do dziecięcych gazet, ale na płytach jako VCD... A ja niestety w domu nie mam niczego, co ten format płyty by odczytał albo chociaż jakoś przerobił... Chciałabym móc kupić w oryginalnej, dobrej jakości bajki tj "Przygody Kota Filemona", "Pieska w kratkę" itp, na necie, żeby mieć do tego dostęp w każdym urządzeniu przenośnym, aby Zetka mogła sobie oglądać kiedy chce i gdzie chce! Ale nie mam! A, wybaczcie prehistoryczne, skamieniałe dusze od ACTA, nie będę zmuszać Zetki, do oglądania chłamu, kaszanki, jaką puszczacie na większości kanałów w TV!! Nie będę kupować płyt - bo nie mam ich gdzie odtwarzać! Nie będę kupować czegoś czego nie chcę,a co wy chcecie nam sprzedać! 
Zacznijcie prehistoryczne gady, myśleć o tym, aby stworzyć przyjazny system dla przeciętnego Kowalskiego, do wszelkich dóbr kulturalnych. Wtedy dopiero możecie myśleć o walce z piractwem. 
Czemu piractwo nie jest AŻ tak wielką plagą w USA?!? Tam prosperują w pełni malutkie wypożyczalnie z niszowymi filmami. Tam wciąż działają wypożyczalnie filmów. Dlaczego? Bo wszystko jest dostępne za normalną cenę, za cenę na którą może sobie pozwolić nawet uboższy obywatel. 
Też chcę NAJPIERW mieć zapewniony dostęp do tych tak bardzo chronionych, utajnianych, ale bardzo wartościowych filmów, bajek z rodzimej "półki". Nie chcę tylko ochłapów rzucanych masowo! Chcę mieć dostęp do niszowych, niskobudżetowych polskich (i nie tylko) produkcji kinowych, a nie tylko do tych "multikinowych" masówek...
Co więcej... Osoby korzystające z internetu chcą się rozwijać-np. studenci, korzystają z podręczników udostępnianych przez kolegów z innych państw, bo nie mają dostępu u siebie. Zamknięcie takich stron, bez uprzedniego przygotowania legalnych portali- oczywiście tak samo ogólno-światowo, jak ogólno-światowo opracowywane ACTA. Tyle czasu spędzili na stworzenie tych papierów, to niech to zostanie w lamusie i czeka na ważniejsze rozwiązanie- to od którego powinni zacząć!!!!!


ZDECYDOWANE NIE dla ACTA!!!!!!!!!!! 
Jestem piratem (choć nie 100%, bo mam dostęp LEGALNY, za PRZYSTĘPNĄ cenę do niektórych rzeczy). Dajcie mi, garniturowi mądrale, taki dostęp do wszelkich dóbr, to piractwo w mojej osobie się skończy! 
Grrrrrr.... aż cała się gotuję!!! Posądzę ich o denerwowanie i stresowanie kobiety w ciąży! Tak w Polsce chce się zwiększenia liczby urodzeń, ale takim zachowaniem urzędników się tylko zmniejsza- stres BARDZO niekorzystnie działa na ciążę.... Ale przecież ci wszyscy półmózgowi politycy, dziennikarze nie są "naumiani" ;)


 

Z ma 3 świeczki na torcie i takie tam Zetkowe życie

Weeekend i po...
Było gwarno i wesoło!! :) Kuchnia z ostatnim dniem wypadła wybornie (ale ze mnie samochwała :P ) No, ale co będę ściemniać, że było tak i srak, jak było przepysznie!! :D Ryba w piątek była najsmaczniejsza. Teściowi i Mamie bardzo smakowało i dużo chwalili. To, że On chwalił, to raczej norma, więc nie podniecam się tym tak bardzo- choć chyba najbardziej cieszy ;) No ale, w piątek największym komplementem był brak komplementu od teściowej :) Nic nie powiedziała, ale dwie dokładki zjadła! :D


W końcu sprzedam przepis, który i tak znalazłam na necie- więc to pewnie będzie piractwo wg ACTA... ;) Choć nieco przeze mnie jest ten przepis zmodyfikowany. Każdy zawsze coś przerobi na swoją modłę. Więc, czy na pewno to piractwo?... ;)


Rybkę- ja mam zapas różnych filetów w zamrażalce- więc w zależności od ilości ludzi- ilość filetów. Na 6 osób ja miałam 4 filety z soli, albo pangi... Ale BARDZO żałuję, że skończyły się zapasy łososia, bo mi by pasował najbardziej!! Takie filety pociachałam na kawałki i ułożyłam w naczyniu żaroodpornym. Ot, wielka filozofia. ;)
W głębszej patelni rozgrzałam dwie łyżki masła- ale MASŁA, a nie masłopodonych wspomagaczy. To jest ważne, przynajmniej dla mnie, ze względu na aromat, delikatność sosu i kolor! Dwie cebule i trzy średnie marchewki- cebule pokroiłam w cieniutkie paseczki, marchewki w cieniusieńkie plasterki. Niestety nie mam maszyny wspomagającej, która pomogłaby mi równiutko zetrzeć w plastry warzywka. I cebulę z marchewką DUSIŁAM aż się zeszkliły. Chyba nie muszę wspominać, że warzywa obieram i myję?... Dolałam prawie 0,5l białego półwytrawnego wina (bo resztę mogę wydoić, a w oryginale było np wino wytrawne, ale co bym z resztą zrobiła?...). Taki wywar zagotowałam.... Aż ślinianki ze zdwojoną siłą u mnie pracują, na samo wspomnienie tych aromatów. :) Zalałam tym sosem rybę i wstawiłam na 180 stopni na 40 min do piekarnika. Jak w piekarniku kichciła się ryba, obrałam, umyłam, pokroiłam i podsmażyłam (też na MAŚLE) pieczarki- ile kto lubi. Wyciągnęłam naczynie z rybą i nieco bawiłam się małą chochlą i sitkiem, bo trzeba odcedzić sos do rondelka. Czysty płyn musi być! O pięknej żółtej barwie... Na jakiś czas ryba jest obok- ale tak aby nie przeszkadzała i aby się nie poparzyć, bo chyba nikt nie chce delikatnej potrawy popsuć spalenizną własnej skóry... Do rondelka z wywarem dodałam 3 łyżki mąki, 1/4litra śmietany 18% i merdałam żeby nie zrobiły się grudki. Od momentu zagotowania się sos trzymałam na ogniu przez 10 min. Dodałam jeszcze pieczarki i 2 żółtka i bardzo delikatnie mieszałam. Chwilę pogotowałam i zalałam, zapomnianą na chwilę, rybę. I sruu- znów do piekarnika. Tym razem na 20 min. Aaaa, zapomniałam, że przyprawy- sól i pieprz- dodałam jeszcze do sosu bez pieczarek. A na wierzch zapiekanki posypałam starty oscypek!! :)
Smacznego...


A Zetka jak się cieszyła z urodzin! Miała cały stos świeczek z "3"... Oczywiście takich, które się zdmuchuje tysiące razy a one same się odpalają!! To była frajda!






Zetka była po chorobie tylko 2 dni w przedszkolu... I znów jest w domu :/ Ale jak przyszłam z Nim w środę po Zetkę do przedszkola, panie powiedziały, że to ich pociecha przedszkolna, że jest szczera, bezpośrednia i tyle radości im sprawia!! :) My na siebie i On pyta, a co takiego Zetka zrobiła...
Zetka była w toalecie, długo nie wychodziła. Pani poszła i patrzy... Zetka z gaciami przy kolanach, przy zlewie gdzie woda się leje.. Pani pyta się czy pomóc Zetce, wyłączyła wodę, spuszcza kibelek i odwraca się, a w kranie znów woda, a Zetka wciąż ze spuszczonymi gaciami. Pani znów pyta, czy coś pomóc jednocześnie wyłączając wodę. A co moje dziecię?... 'Dupę mam brudną, trzeba umyć"... Myślałam, że padnę jak to pani opowiadała....
No, rzeczywiście jest bezpośrednia...