czwartek, 28 lutego 2013

bank nasienia...

Jestem osobą, o nawet bardzo liberalnych poglądach. Jestem za aborcją, za in vitro (pary), za eutanazją, nie mam nic przeciwko homoseksualizmowi. Jedynym "czułym" punktem jest bank nasienia. Dziwna sprawa, prawda? Niby "miękki" temat. Co tu może mnie drażnić?

A no właśnie, precedensowy wyrok w Niemczech, tylko potwierdza moje obawy, co do tej sprawy.
Niby dawca jest anonimowy. Niby dzieci nic nie wiedzą. Niby...

Ale! Anonimowość zostaje wycofana. Dziecko chce wiedzieć.

Przykładowo, jest facet i z jakiś powodów (których może być tysiące, więc tutaj nie będę wchodzić w męskie przemyślenia), zostaje dawcą nasienia. Przykładowo, powiedzmy tylko w dwóch niezależnych klinikach. Mijają lata. Facet założył rodzinę, ma żonę dzieci. I nagle...wszystko się może zdarzyć...

Np. może zdarzyć się tak, że kobieta zobaczy na ulicy dziecko baaaardzo podobne do swojego męża. Co pomyśli?!? Ja bym już miała czarne myśli, mówiąc szczerze. I nie wiem, czy tak z "marszu" uwierzyłabym o banku nasienia, zwłaszcza, że powiedzmy dawcą był 15 lat temu, a dziecko na ulicy ma, powiedzmy, 6 lat. Niby jestem świadoma, że przecież to jest możliwe itp itd, to jednak gdzieś tam, w środku, podświadomość będzie wyciągać ze mnie nieufność, stres, strach... Rodzinny spokój, świadomie założonej rodziny, tego faceta, może mocno zostać zachwiany.

Inny scenariusz. Dziecko poczęte dzięki "hojności" (choć mi po głowie w tym temacie chodzi wyraz gdzie zamiast "h" jest "ch" i zamiast "o" jest "u") takiego faceta, chce poznać swojego biologicznego ojca. Tak jak to ma miejsce właśnie w Niemczech... I co? Taka młoda dziewczyna zapuka do drzwi faceta i powie "dzień dobry tatusiu" ?!? I znów, jego rodzina będzie miała gigantyczny bodziec do kryzysu...
Co gorsze, prawo nie tylko w Polsce, jest "niekompletne" w tej tematyce. I takie pukające do drzwi dziecko, może ubiegać się o...alimenty. A jak ten facet ma więcej "zasianych" dzieci? Jego budżet drastycznie się skurczy, jeśli nie dojdzie i do bankructwa... Wiem, że może chodzić tylko o poznanie swojej genetycznej części. Mimo wszystko stres narasta...

Jeszcze inna sytuacja. Facet z tą swoją rodziną. Jego dzieci już w wieku na "zakochanie" i... Zakochują się w...swoim rodzeństwie!

Wiem, wiem. To ułamki procentowe, że może stać się tak i siak. Jednak mój umysł w tym jednym, jedynym temacie nie umie zaakceptować, strawić i przetworzyć informacji, że na świecie mogłoby być więcej takich "Jego"... Grrrr... Krew mnie zalewa i zazdrość pożera! On jest mój! i naszych DWÓCH dziewczynek. Wszystkim innym wara!!! Bo kły i pazury wyciągnę. I nigdy bym nie zaakceptowała innych Jego małych kopii biegających po świecie i nie ważne, że tylko z probówki. No fucking way!!

Zero tolerancji dla ewentualnych konkurencji dla dziewczynek w Jego tatusiowaniu.
Z ciekawości nad daną tematyką powertowałam to i tamto. Byłam w kilku bankach nasienia. I moją niechęć do tej formy pomocy ludziom, budzą statystyki jakimi te banki się chwalą... To liczby w tysiącach, dziesiątkach tysięcy udanych inseminacji... A ile z tego, to liczby od jednego dawcy? No bo wybaczcie, ale jak w banku nasienia jest facet, który podaje, że wykształcenie zawodowe, że bez prcy, a drugi, że po studiach, świetna praca itp... To chyba wiadomo, które plemniki będą miały większe "branie"- dosłownie i w przenośni... Koszmar...

Choć rozumiem, że jest wiele rodzin, które nie mogą, a bardzo by chciały dziecko. To może inny sposób?...

No nie wiem. To w końcu tylko zdanie matki wariatki...


Ciekawie na ten temat można przeczytać:
 http://www.prawodlalekarza.pl/dawcy-nasienia-w-niemczech-juz-nie-beda-anonimowi/

poniedziałek, 25 lutego 2013

nadopiekuńczość?!?

Przeczytałam ostatnio pewien artykuł, który mnie bardzo poruszył. Niby nie powinien, bo mam małe jeszcze dzieci i nas nie dotyczy... Nie dotyczy i oby nigdy nie dotyczył!!! Pod samym tym artykułem są przeróżne i negatywne i pozytywne wypowiedzi. 
Powiem tyle- znam kilka rodzin, w których mieszkają nastolatki- starsze czy młodsze dzieciaki, które dokładnie odzwierciedlają podane statystyki. To jest smutne :/

Mam nadzieję, że moje dziewczyny nie będą powiększać tej statystyki. I nie, nie myślcie sobie, że zależy mi na staropolskiej metodzie wychowawczej, w której przygotowywać będę panienki do doskonałej obsługi ich ewentualnych przyszłych Panów Mężów. Nic z tych rzeczy! gdybym miała synów- tak samo bym ich wszystkiego uczyła, żeby nie byli "lewusami" w domu i, żeby nie byli bezużytecznymi dupkami dla swoich przyszłych partnerek. Zależy mi na tym, aby moje dzieci potrafiły zadbać o siebie i swoją przestrzeń samodzielnie, same dla siebie. I kropka! 
Żeby potrafiły samodzielnie przygotować sobie jedzenie, żeby wiedziały, że się sprząta (i to nie tylko w teorii czy za pomocą rąk mamy i taty!!).

Oto ten artykuł:
 www.edziecko.pl/rodzice/56,79361,12334806,Czego_nie_potrafia_robic_wspolczesne_dzieci_.html


Zastanawia mnie dlaczego tak się dzieje?!? Czy to przez to, że życie tak strasznie nas teraz pogania, jego tempo nie pozwala na tyle czasu z dzieckiem ile byśmy chcieli i w ramach jakichś wyrzutów sumienia, chcemy dziecku wynagrodzić naszą nieobecność, poprzez robienie dla niego/za niego?

1. Zetka jest jeszcze za mała na samodzielne zakupy. Chociaż, według wspomnień mojej Mamy, byłam w Zetki wieku jak sama poszłam po raz pierwszy do sklepiku i... Pomyliłam cebulę z kapustą czy jakoś tak :P Ale byłam! Teraz do sklepu jeździmy raz w tygodniu. Ale na bank nie raz i nie dwa wyślę Zetkę za rok czy dwa do osiedlowego sklepiku bo jakieś drobiazgi, których zabrakło w danej chwili. Bo dlaczego nie?!?


2. Pranie?!? Czizysss... Zetka już teraz pomaga mi i sama nastawia program. Przyznaję się bez bicia, że nie bardzo chętnie pozwalam jej wsypywać proszek do prania, bo więcej go wokół pralki niż w dozowniku... Ale za chwilę jak chaos się w niej ustatkuje (oby) i wsypywać proszek będzie i wlewać płyn. Pomaga mi w segregacji ciuchów na ciemne, kolorowe, białe. Ładuje pralkę. To była kiedyś zabawa. Nauka przez zabawę. Ale to nauka do życia.


3. Na mycie łazienki Zetka, a tym bardziej Kudłata jest za mała ;) Teraz tylko rysować Zetka wodnymi kredkami po wannie potrafi, a Kudłata ćwiczy skłony i picie wody z wanny :D Ale właśnie obowiązki ogólnodomowe- Zetka ostatnio odkurza. Na razie skacze od okrucha do okrucha. Wyciera ze mną kurze- ma swoja ścierkę. Lubi to, mimo że to drobiazgi. Ale... Przecież to jest pierwszy etap i ma dopiero 4 latka! No i... Woli pomagać w ogólnych porządkach niż sprzątać swój pokój :/



4. Prasowanie... Ja prasowałam jako 10-12 latek. Pamiętam. Pamiętam jak urodził się mój brat 12 lat młodszy i pomagałam Mamie. Wtedy dopiero wchodziły pampery, więc pieluchy tetrowe to była podstawa- zawsze pełno i do prania i do prasowania. Zetka kilka razy mi pomagała prasować. Kupiłam jej w końcu zabawkowe żelazko i jak ja prasuję, ona na swojej desce (ta część do prasowania rękawów została zaadoptowana jako deska do prasowania Zetki). Co to za filozofia z tym prasowaniem?!? Nie kumam... I nie wyobrażam sobie sytuacji, żebym na "życzenie" którejś z dziewczynek leciała wyprasować ten czy tamten ciuch, bo koniecznie chce jutro ubrać do szkoły. Będą potrzebowały, to sobie wyprasują i kropka! A jak nie, to będą chodzić w gnieciuchach!

5. Fakt. Wspólne przygotowywanie posiłków w reklamach telewizyjnych wygląda słodko. W rzeczywistości tak uroczo do końca nie jest. Ale jest wesoło :) Zetka uwielbia mi pomagać w kuchni. Razem mieszamy ciasto, Zetka wałkuje, wycina czy miesza zupę. Rozbijała już kotlety schabowe, pomagała w odbierania ziemniaków. Ostatnio zaczęła przygotowywać sobie sama kanapki. Jak nie ma chleba- a raczej z nim w naszej kuchni krucho. Nie lubię wyrzucać jedzenia, a że pieczywo jemy bardzo rzadko. On póki co w ogóle, więc kupuję bułeczki. Wtedy tylko przekroimy Zetce bułkę, a resztę sama zrobi! I proszę, wytłumaczcie mi, bo serialnie nie potrafię wyobrazić sobie nastoletniego dziecka nieumiejącego zrobić czegoś do jedzenia?!?



6. To już jest wręcz osłabiające... Sama byłam z tych co drzewa traktowały jak drugi poziom miejsca do zabawy. Nie raz dostało mi się jak wróciłam w podartych ciuchach :D Zetka uwielbia wspinaczki! Na drzewa sama jeszcze się nie wspięła, ale z pomocą Dziadka, Jego czy mnie, u Babci Indianki w ogrodzie nie raz i nie dwa siedziała na gałęzi jabłonki czy gruszy! Jeśli dziecko nie czuje w tym frajdy, to nie będziemy zmuszać, ale czemu nie pozwalać takiemu, które chce?!?



7. Jak jestem na placu zabaw często słyszę "nie biegaj", "nie wchodź", "uważaj", "pobrudzisz się"... No kurwa!... Przepraszam. Aż mnie nosi! No niech się pobrudzi, niech ma kilka siniaków, niech poczuje piasek w ustach ( choć może nie w takiej ilości jak to praktykowała Zetka swego czasu). Kiedy ma później poczuć się wolne, dziecięce, beztroskie??? Jeszcze parę lat i stresy życia codziennego staną się nie do zniesienia dla takich "zahukanych" dzieci. Po co im odmawiać chwil beztroskiego, bez wielkich konsekwencji rozrabiania, wygłupiania się, zabawy?!? No proszę Was?!? Czy jeśli Zetka chodzi z tysiącem siniaków, zadrapań ale z wielkim bananem na twarzy to znaczy, że stała się jej jakaś wielka krzywda? Że jest nieszczęśliwa? Czy może oznacza to, że ja jestem wyrodną, nie dbającą o swoje dziecko matką?!? Przecież tłumaczę jej, że jak zrobi to czy tamto, że ta czy inna czynność może skończyć się tak czy siak. Upadnie. Wstanie. Nic się nie stało. Nie ma płaczu to znaczy, że nic poważnego. Nigdy nie biegłam i nie histeryzowałam przy Zetkowych upadkach. Przy Kudłatej też nie robię tego. Przynajmniej wiem, kiedy stało się coś poważnego- wtedy słychać płacz.
Jak Zetka chce zrobić coś nowego- co Jego przyprawia o gęsią skórkę, a ja zastanawiam się tylko jak to się skończy i czy mam przy sobie jakieś środki opatrunkowe- Zetka pyta się nas "Martwisz się o mnie mamusiu?". Odpowiadam, że zawsze się martwię, ale wiem, że jest dużą i dzielną dziewczynką i jak chce to może spróbować tego czy tamtego. Wtedy On najczęściej wychodzi zły :P i zestresowany, ma Zetka zaczyna nowe przygody mówiąc "Nie martw się, będę ostrożna" :)
Pozwalam chlapać się w kałużach- co uwielbia, robić "orła" w śniegu, brudzić się w błotnych kąpielach, chować w górach suchych liści, czy wspinać się tam gdzie tylko ma ochotę!
Wychodzę z założenia, że szczęśliwe dzieci to brudne dzieci! :)





                                        P.S. Nie dumajcie nad moim głosem... sama nie lubię go słuchać ;)


8. Tego nie było w artykule, ale było w jednym programie. Taka kolejna głupia, codzienna niecodzienność... Dojazd do szkoły. Piszę z premedytacją - dojazd, bo rodzice z uporem maniaka i autodestrukcji...nawet na koniec ulicy podwożą dzieci samochodami do szkoły. Ja pamiętam jak sama, samiuteńka szłam na rozpoczęcie PIERWSZEJ KLASY szkoły podstawowej!!! Pomyliłam klasy i pani zaprowadziła mnie do odpowiedniej... Mama rano wstawała, żeby zrobić nam śniadanie, kanapki do szkoły, pomóc się uczesać i reszta już należała do nas...
Ale ale, co do tego programu. Tam nie chodziło o wytykanie rodzicom, że samochodem zawożą. Chodziło o to, że przez takie podwożenie wszędzie dzieciaka samochodem, taki dzieciak jako nastolatek ma problemy z korzystaniem z komunikacji miejskiej, w której nie raz nie dwa jedzie po raz pierwszy "rzucony na głęboką wodę", że nie wie jakie bilety, jakie kasowniki itp itd... ?!?
Zetka uwielbia podróże i duże i małe. Samochodem jest zawożona do przedszkola, bo ma baaaaardzo daleko. Ale nie raz nie dwa jak ja mam odebrać Zetkę, to- autobusem! Wiecie jak ona się cieszy? :D Kupujemy bilet, sama go kasuje i...wścieka się jak "moherowe berety" jak upatrzone przez nią miejsce jest zajęte :P Ale pociąg/autobus czy nawet statek i samolot nie są obce Zetce!

Wiecie, jestem w grupie rodzicieli, którzy wolą aby dziecko próbowało jak najwięcej, szalało ile może -póki może. Jestem z tych, co trzymają dziecko na tzw."luźnej smyczy".
Tłumaczę, demonstruję, ostrzegam. Ale jak chce sama czegoś spróbować, o ile to nie zagraża bezpośrednio jej życiu - nie mówię NIE. Jestem obok. A wcześniej ostrzegam.
W razie "Niemców" później mogę powiedzieć

niedziela, 17 lutego 2013

jaki etap odchudzania?

Co i rusz ktoś zagaduje, podpytuje. Czas najwyższy odkryć pozostałe karty :) trochę czasu minęło od początku.

 http://wyznaniamatkiwariatki.blogspot.com/2012/11/cwiczy-caa-rodzinka.html
http://wyznaniamatkiwariatki.blogspot.com/2012/12/dietetyjki-ciag-dalszy.html
 

Co się działo przez ten czas? Mniej wagi, więcej uśmiechu! :)
U mnie nieco mniej spektakularne rezultaty. No ale...nie umiem sobie nawet wyobrazić siebie 30kg mniejszą... :P Obecnie ważę- tam taa taa taa ta ta tam- 59kg!!! Tyle się nie spodziewałam!  W pasie mam 71cm!!!! :D Nawet nie planowałam! Ale nie jest mi z tym źle! ;)

Pierwsze dwa miesiące, a dokładnie to w sumie 10tygodni, jak pilny uczeń korzystaliśmy z Miasta Kobiet! Z planu treningowego i cotygodniowych spotkań z Panią Dietetyk. Ściśle trzymałam się i ćwiczeń i diety... No może nie tak w 100% ale nie były to jakieś wielkie uchybienia ;) A to zamiast kolacji wciągnęłam porcję popcornu. Od Pani Dietetyk dowiedziałam się, że popcornem mogę bezkarnie zastąpić wszelkiego rodzaju wieczorne dogryzacze typu czipsy, paluszki itp!!! Oby tylko nie był na maśle!!
Co do grzeszków- bywała drożdżówka zamiast jakiegoś posiłku, czy pyszna świeża bułeczka zamiast jednego kawałka sucharka ;) W końcu wszystko jest dla człowieka. :)
Przez ten czas moja waga spadła do 62kg- czyli do takiej, jak chciałam. Ale to nie miał być koniec. Tylko że zaczęły się schody zdrowotne... Najpierw Święta i moja grypa żołądkowa. Potem czas przeprowadzki i zmagania z Kudłatą. Przez ten czas nie widziałam się z moją Panią Dietetyk. Prawie w ogóle nie było mnie na ćwiczeniach. Nie miałam rozpisanych posiłków. Ale przez ten wcześniejszy czas zdążyłam nauczyć się regularnego jedzenia (choć przez pierwsze dwa tygodnie choroby Kudłatej nic nie było regularne), piję baaardzo dużo wody mineralnej i co najważniejsze mocno zmniejszył mi się żołądek przez co, posiłki które sama już wymyślałam i tak zjadam dużo mniejsze!
Przyznaję się bez bicia, że najgorszy to był powrót na ćwiczenia! Początkowo byłam poirytowana, zła, że On idzie a ja nie mogę, nie mam siły... Później, gdy Kudłata zaczęła dochodzić do siebie i dawało się ją zostawić...mi się nie bardzo chciało. On musiał mnie wręcz wypychać! Byłam tylko kilka razy. I wciąż szukałam wymówek aby nie iść! Taka jest prawda! Rzeczywistość. Jak się wypadnie z rytmu ćwiczeń, to im dłużej się nie ćwiczy tym bardziej się nie chce.
Przez ten miesiąc, mimo braku ćwiczeń, mimo nieregularności, ba! nawet nie jedzenia, waga wahała się między 61-62kg! Czyli, jakby nie było, dawałam radę.

Wszystko zaczęło się nawarstwiać we mnie... I stres z ostatniego miesiąca i zmęczenie i jakiś taki "tumiwisizm"... Aż koleżanka wrzuciła link swojej koleżanki, która prowadzi zajęcia z tenisa! A tenis to ten rodzaj sportu, który jak koszykówka od zawsze mnie pociągał. Z tą tylko różnicą, że w kosza grałam, a w tenisa nigdy nie spróbowałam. Napisałam do tej koleżanki, koleżanki ;) i... Byłam już trzy razy! Wiedziałam, że to jest to, co pokocham! Ruch, który nie jest monotonny, wysiłek, pot i olbrzymia satysfakcja! :)
Poszłam na pierwsze zajęcia. Po dwóch dniach wróciłam do Miasta Kobiet. 

Muszę dodać, że bardzo Miasto Kobiet przypadło mi do gustu. Nie ma tu facetów- nie licząc popołudniami trenera. A jak nie ma facetów, nie ma też dziewczyn, które mylą siłownię z pokazem mody! Nie ma jakiegoś ciśnienia bycia "seksi" ?!? Babeczki są w wieku najróżniejszym- od nastolatek po nastolatki przed setką! ;) Nie ma pokazu mody w wersji sportowej- jak najmniej zakryte, jak najobciślej i jak najbardziej widoczne metki. Po prostu jest chęć bycia zdrową- więc są związane włosy, pot i prawdziwe ćwiczenia! I nie ma stresu gdy idziesz do szatni zlana potem. Bo w końcu po to tam się idzie! 
Tenis dał mi nowy zastrzyk z endorfin i znów poczułam potrzebę ruchu, ćwiczeń! Co więcej! Na razie chcę wskoczyć w dawną rutynę i póki co (Kudłata znów choruje) nie umówiłam się z Panią Dietetyk. Ale chcę, bo mam jeszcze wiele pytań dotyczących zdrowego jedzenia, a i z przyjemnością skorzystam z przepisów na obiady! :)
Dodatkowym zastrzykiem motywującym do ruchu, jaki dostałam po pierwszej lekcji tenisa i powrocie na gym jest... Spadek wagi! Jem regularnie, wprawdzie swoje posiłki, ale przygotowywane wg wskazówek jakie otrzymywałem od Pani Dietetyk. Waga ani nie rosła ani nie spadała! Wystarczył tydzień- tenis i dwie wizyty na gym, a waga znów ruszyła! Teraz rano jak się budzę to waga wskazuje nawet 58kg!! A wieczorami nie przekracza 60,5kg!! :D
Spodnie, o których marzyłam żeby znów się zmieścić...są mi za duże!! Bez rozpinania mogę zsunąć z siebie...ku uciesze Jego :P

Nie chodzi mi o to, żeby ta waga spadała nie wiadomo ile! Już osiągnęłam to co chciałam. I bez ruchu, bez wysiłku fizycznego jestem w stanie pozostać przy danej wadze. Ale znów ćwiczę i cieszy mnie to. Cieszy, bo mija apatia, stres, zgnuśnienie... I...jakże istotna sprawa, może nieco śmierdząca ;) ale istotna- regularne, intensywne ćwiczenia, znów poruszyły moje wewnętrzne elementy, skoncentrowane od "dupy strony" ;) A to daje dodatkową ulgę! Zwłaszcza, gdy ktoś, tak jak ja, miewał z tą śmierdzącą sprawą, jakieś problemy!

Nie będę tutaj wrzucać całych rozpisek swojej diety. Nie o to chodzi. Jeśli ktoś chce się odchudzać, to z głową. Warto zainwestować w pomoc dietetyka, który indywidualnie przygotuje plan żywieniowy.

Zdradzę Wam kilka sekretów, które powinny być znane każdemu - ku polepszeniu swojej diety- niekoniecznie odchudzającej. Po prostu jeśli chcecie zdrowo się odżywiać pamiętajcie:
1. Ta woda... Około 2 litrów dziennie. Początkowo wydaje się to nie do zrobienia, zwłaszcza dla tych co nie bardzo lubią czystą, niewzmacnianą promilami ;)
2. Ograniczenie albo dla hardcore wyeliminowanie soli i cukru z kuchni! Ja soli prawie nigdy za wiele nie używałam. Cukier- teraz tylko do kawy i to nie biały, ale trzcinowy.
3. Regularne posiłki. Ciężko jest zwłaszcza osobom pracującym. Ale da się! Dla chcącego nic trudnego! On dał radę! A jak On dał radę to inni nie powinni mieć wielkich trudności, co najwyżej lenia! ;) Wg tego jak zaczyna się dzień, o której wstaje itp itd z moją Panią Dietetyk ustaliłyśmy godziny moich posiłków. Czyli ok 8:30-9 mam śniadanie, ok 13 lunch, ok 16 obiad i ok 20 kolację. Wybrałam opcję 4 posiłków. Bo jest też 5-ale mi ciężko było to pogodzić z planem dnia. W dni, kiedy mam gym jem obiad ok 15, ok 18:30 coś lekkiego żeby mieć siłę na ćwiczenia i ok 21 kolacja.
No właśnie- nie wierzcie w gadanie, że żeby się odchudzać, nie można jeść po 18... Bzdura! No chyba, że o 20 idziecie spać! Ostatni posiłek powinien być zjedzony najpóźniej dwie godziny przed snem. Czemu? Dietetyk Wam dokładnie i fachowo wyjaśni. Ja powiem tyle, że dotyczy to funkcjonowania organizmu, spalania i odkładania "na potem".
4. Owoców nie powinno się jeść wieczorami, jako ostatnie posiłki. No cóż, przed podjęciem "terapii odchudzającej" lubiliśmy zrobić sobie na kolację "kącik owocowy". A tu klops... Bo to cukier i takie nagromadzenie energii, jakiej podczas snu nie jesteśmy w stanie spożytkować i po prostu się odkłada...




A to tak dla udokumentowania mojego "przed" i "po" ;)


      Tutaj tak nie bardzo widać... ale spodenki już zostały wydelegowane ;)
                                                      lato 2011                             luty 2013

Ale tutaj widać duuużo lepiej! Przed- to październik 2012!! Spodnie posłużyły mi niecałe 2 miesiące! I O!
 :D

A u Niego? U Niego wyniki są znaaaaacznie bardziej spektakularne! To już 30kg mniej, 20cm mniej w pasie. Ale nie pochwalę się Jego fotkami- nie mam zezwolenia ;) Sam chce się pochwalić jak już będzie na etapie końcowym! Czyli za jakieś 20kg :D Co, jak podejrzewamy, nastąpi około maja- czerwca! :) 

środa, 13 lutego 2013

trochę z domowego albumu...

Luty to miesiąc imprez ;) U nas. Wiele "topielców" mamy w rodzinie ;P Urodzinowe imprezy otwiera już 1 lutego nasza Niania!
Aż wierzyć się nie chce, że Pani A jest z nami już prawie rok! Kochana przez Zetkę jak pełnoprawny członek rodziny, wypatrywana z uśmiechem na buzi przez Kudłatą. Dla mnie WIELKA (choć w rzeczywistości filigranowa wręcz) pomoc i możliwość ucieczki od moich kochanych zbirków! :) Aż boję się myśleć co będzie, gdy skończy studia, znajdzie pracę w swoim zawodzie. Nie! Stop! Nie będę wybiegać tak daleko myślami. Cieszę się ogromnie, że jest z nami. Najchętniej adoptowałabym ją, tak żeby mieć pewność, że zawsze będzie ;) Ale czas leci nieubłaganie i jak tylko pomyślę, że został Jej ostatni semestr... Nie dość, że nie wyobrażam sobie, że znów trafimy na taką Panią A, to jak to przyjmie Zetka, która ostatnimi czasy stała się bardzo sentymentalna i wiele ważnych zdarzeń wspomina i się smuci :/


Kolejne urodziny już 2 lutego On obchodzi. Okrągłe. Zmieniające pierwszą cyferkę :) Ponad 1/3 swojego życia jest ze mną już!! Szok! Ile przez ten czas się działo... Śmiech, wygłupy, szalone wycieczki, dalsze i bliższe podróże, śluby (a tak śluby- bo mieliśmy dwa), porody... Ale też morza łez, wrogich spojrzeń, niepewność, oddalenie fizyczne i to gorsze psychiczne, dotknęliśmy dna i wciąż z niego wychodzimy. Ale razem!!
Kocham Go! BARDZO!! Nie ma innego tak wyrozumiałego, cierpliwego i dającego takiego poczucia bezpieczeństwa, gaduły i domowego leniwca na świecie ;) Co bym w chwilach zmęczenia i złości na Niego nie gadała, to i tak nie wymieniłabym Go na żaden inny model :D
Jesteśmy już prawie 12 lat razem!!! I czasami mam wrażenie, że razem jesteśmy całe życie. Czas kiedy się jeszcze nie znaliśmy jest jakiś nierealny dla mnie. Ciężko mi uwierzyć, że kiedyś Go mogło nie być...
Z drugiej strony często mam tak, jakby ten okres, kiedy Go poznałam był wczoraj...



                                               Pierwszy wspólny wyjazd do UK...
                                                        Pierwsze wspólne święta u Niego...
Pierwsze wspólne święta u mojej rodziny...


Ślub cywilny...


                                              Praca w Norwegii...

Ślub Kościelny- ale ogrodowy ;)
                                   Pierwsza ciąża...
                                                 Chrzciny Zetki
                                              ...i DNO...
                                            ........i próby wyjścia z poniesionych klęsk...
                                                      Druga ciąża...
                                                           Rodzinka 2+2:


W międzyczasie urodziny również obchodzą rodzina, bliżsi i dalsi znajomi :)


Potem są urodziny Zetki. Teraz już czwarte!! Pierwsze, które będzie obchodzić z siostrą u boku :) W tym roku, po raz pierwszy, będzie miała prawdziwe kinder-party ;) Pozapraszane dzieci, tort (w kształcie statku pirackiego) już zamówiony. Prezent w drodze. Lampiony czekają, fontanna na tort też już jest.

                            Zetka pomagała mi w pieczeniu lub raczej wylizywaniu ciasta ;)



                                        Wśród pierwszych prezentów:

                       
                                                I dzień w którym była impreza :)



 
    O porodzie Zetki nie bardzo lubię gadać/pisać. To był koszmar! Obraz wszechobecnej krwi lejącej się ze mnie. Transfuzje... Czerwono...
I nie wiem jak inne mamy, ale u mnie nie sprawdza się powiedzonko wiecznie powtarzane przez ciotki, babcie... Że to co złe przy porodzie, szybko się zapomina! Guzik prawda! Tylko to piekło pamiętam. Na samą myśl, boli mnie wszystko poniżej pasa. Koszmar! Nie pamiętam w czym wracałam i w co była ubrana Zetka. Żeby sobie przypomnieć, muszę posiłkować się zdjęciami. W ogóle pierwszy tydzień po powrocie do domu mam wykasowany. Chyba tydzień- albo i więcej. Przez miesiąc borykałam się z baby blues. Uwierzcie mi, ledwo pamiętam początki Zetki.




 A potem...
















A teraz Zetka to rasowa czteroletnia "gwiazda" :P



 
Prowadzę kronikę Zetki - jej pierwsze zęby/siad/kroczki. Jej pierwsze słowo, to nie "ma ma" czy "ta ta" lub "ba ba". Odziedziczyła po swojej matce wariatce kociego gena... Koty były przed pojawieniem się Zetki. Ba! Przed zaciążeniem! Były po urodzeniu, aż do czasu wybycia z kraju. Ale u Dziadków, do których wybyliśmy swego czasu, Zetka miała 3-4 koty. Trzy osobiste, jeden sąsiadów, dochodzący :) Nasze zostały wydelegowane do miejsca rodzinnych zlotów z Jego strony rodziny :) No, ale o czym to ja?? Aaa, o pierwszym słowie Zetki- "koti koti" :D
Teraz nie mamy kota, choć ostatnio Zetka dzień w dzień wałkuje temat. Wspomina wszystkie swoje kotki, że tęskni za nimi, kiedy wrócą, że chce kotki :/ Sami też BARDZO byśmy chcieli. Tak tak! Liczba mnoga! Bo On też został przekabacony na kocią stronę przez takiego jednego Rudiego :D No cóż... Dopóki nie znamy długotrwałego miejsca pobytu... Koty nie bardzo :(


Teraz Zetka to kawał diabła. We wtorek miała bal przebierańców w przedszkolu. Wiecie w co się chciała przebrać? Nie... Nie tym razem- dzikie koty i inne tygrysy nie wchodzą tym razem w grę ;) Ona chce być... Piratem! Z ostrym mieczem! :D


Mam dwa takie same kolorowe kartony- skrzynie skarbów :) Jedna będzie dla Zetki, druga dla Kudłatej. Chowam w nich odciski gipsowe malutkich stópek i dłoni, pierwsze ubranko, kocyk, wino z rocznika urodzin dziewczynek, dokumentacje ciążowe... To co uważam za cenne- sentymentalnie. To jedyna fanaberia zbieractwa u mnie. Ze wszystkich innych, ze wzg na liczne przeprowadzki zrezygnowałam. Bez sentymentów wywalałam po każdej kolejnej przeprowadzce jakieś elementy, które panoszyły się w szafach. A skrzynie są. Plan jest taki, że dziewczynki otrzymają je na swoje 18stki. Co z nimi zrobią? To już będzie ich wybór. Na pewno wypiją wino :P



 

Urodzinowy zawrót głowy za nami.
Była moja koleżanka z Bydzi, z którą nie widziałam się i nie miałam jakiegoś normalnego kontaktu od prawie dwóch lat! A jak przyjechała mimo tysiąca tematów, miałam wrażenie, że nie widziałyśmy się zaledwie kilka dni :)
Tylko... Pierwszego dnia jak wstałyśmy, chcąc cieszyć się swoją obecnością...o 9 rano zadzwonił telefon... Zetka w przedszkolu ma temperaturę i gigantyczny kaszel. Nie zjadła śniadanka, nie była sobą- leżała pół przytomna w kąciku. Musiałam ją odebrać.
Takim to słodkim "dzień dobry" moje kochane dziecię pokrzyżowało nam wszelkie małe i duże plany. Nie masz wyjścia- musisz przyjechać jeszcze raz ;)


Do listy gości, którzy zaświtali w naszych skromnych progach byli Dziadki, z wujkiem z Wiśniowej Alei i... z największym zaskoczeniem tego roku...z Jego siostrą! :)
Zetka nie odpuszczała Cioci ani na chwilę! :) Dzięki czemu ja mogłam odetchnąć ;) Dzięki Ciotka :)
Trzy bardzo intensywne, pełne wrażeń, zwłaszcza dla dziewczynek dni!
Jedna wróciła do zdrowia, druga zaczęła chorować :/


I zaraz Walentynki... Obchodzicie? My jak się da to obchodzimy, jak się nie da...obchodzimy w innym czasie ;) A tak na serio to dla mnie Walentynki to każdy dzień kiedy spędzamy z Nim razem. Wspólny wypad do kina, wyjście do teatru, czy jakaś kolacja na mieście. Jak są dzieci, to każdy dzień bez nich, każdy wieczór sam na sam, we dwoje, to jak Walentynki! :) Codzienna mnogość obowiązków okołodziecięcych, Jego praca... Cały dzień, dzień po dniu, mija jak pstryknięcie palcem.
Jest dziś i py sy ty ryk i dzisiaj staje się dniem sprzed roku, dwóch... Dopiero co przeżywałam koszmar Zetkowych urodzin... Dopiero co poznaliśmy się z Nim...
Ha! Ciekawe, czy wiecie jak się poznaliśmy... A to historia na miarę XXI wieku :D Jesteśmy parą, która poznała się na...czacie wp :) Tak, tak, jesteśmy internetową miłością :) Ale to dłuuuuga historia i ja nie o tym teraz ;)


P.S. większość zdjęć to "zwykłe" pstrykacze z rodzinnego archiwum ;) 
Są też - te piękne- zdjęcia z sesji: u Ulli Kaczmarek z Gdyni, DR5000 z Lublina oraz Eliszki z Lublina - za co Wam bardzo dziękujemy :)