piątek, 18 stycznia 2013

psychiczna...

Nie ma co obwijać w bawełnę.


Stąpam po bardzo cieniutkiej linie/ granicy... Czuję to! Czuję, że jestem bardzo bardzo blisko czegoś, co mogłoby być bardzo nieprzyjemne...


Brakuje mi sił. Nie radzę sobie. Jestem do bani.


Po wczorajszym incydencie, pokrzepiona nieco słowem od koleżanki, poszłam do apteki... Po tabletki uspokajające!! Dla mnie!


Wiem, że w Polsce to temat tabu. Ostatnio gdzieś nawinął mi się wywiad z jakimś psychiatrą. Że w Polsce, przyznanie się, czy już choćby właśnie takie wyjście do apteki i oproszenie o jakieś piglety, jest bardzo wstydliwą sprawą. Że wstyd mówić, że psycholog, że depresja itp...


Chyba jestem jedną z tych osób, co wstyd... Bo mówić nie umiem. Może to właśnie mój problem?!? Nie jestem otwarta na swoje spowiedzi. Nie lubię nawiązywać trudnych tematów, w tzw cztery oczy.
Cholernie brakuje mi towarzystwa. Z kimś z kim mogłabym wyjść wieczorami i gadać trzy po trzy, o wszystkim i o niczym. To, tak wyrwać się z tego jeb*go domu, od Niego, od dzieci. A nie wiecznie gnić w tym jednym gnieździe!?! Brakuje mi...ale nic z tym nie robię :/ Nie umiem. Nie jestem "łatwym" egzemplarzem do nawiązywania nowych znajomości. Wiąże się to niestety z dzieciństwem, kiedy "zaliczyłam" więcej niż 10 przeprowadzek. Coś ledwo się zaczynało, po chwili ginęło...
Owszem mam bliskich znajomych... Ale są daleko, rozwiani po świecie. Nie tylko po Polsce. Mam stały kontakt, dzięki internetowi. Ale to nie to samo. Internet jest w domu. Więc ja wciąż tkwię w domu!
Cieszę się ogromnie, bo ma nas w najbliższym czasie odwiedzić jedna z takich bliższych znajomych. Już Mu zapowiedziałam, że wieczory będę spędzać poza domem!!!
Muszę!


Jedyną formą spowiedzi, wyczyszczenie umysłu, wyrzucenia całej bolączki jest pisanie. Przynajmniej nie muszę się powtarzać co u mnie słychać...


No i zaczęłam łykać, takie pierwsze "niegroźne" tabletki. Bo nie daje rady...
Zwłaszcza po wczorajszym! Już prawie, prawie trzy pełne dni minęły od ostatków Kudłatej choroby. A wczoraj znów coś jeb*ło... Znów brak snu, znów płacz, wręcz wycie, znów pościel i jej i nasza obrzygane, znów trzeba ją, siebie przebierać... Na szczęście obyło się bez wysokiej temperatury... Więc to chyba..., zaledwie... tylko zęby...  Najbardziej męczy mnie to, że Kudłata zaczęła zachowywać się jak po porodzie... Tylko MAMUSIA.... Znikam jej z oczu- wycie, pokazuję się- spokój i wyciąganie rączek...
 

Powtarzałam to setki, tysiące razy. Płacz dziecka, nawet swojego, wzbudza we mnie GIGANTYCZNĄ agresję. Wczoraj... Wczoraj bardzo dobitnie zdałam sobie sprawę, że jak coś się nie zmieni to... Jestem zbyt blisko...
Nie mam siły wstawać z łóżka.
Nie chce mi się myć.
Nie chce mi się zapalić światła.
Ciągle płaczę.
Nie chce mi się - to ostatnio moja myśl przewodnia na wszystko...
Nie mam ochoty (mimo, że mam) wyjść z domu.
Jak wyjdę z domu, wkurwia mnie, że jest dziedziniec nieodśnieżony, że tylko wejście "pod górkę" jest dostosowane do wózków, że chodniki śliskie, że ludzie mają krzywe mordy, że jak są schody odśnieżone na chodnikach, to podjazdy dla wózków wyglądają jakby były oblodzonym zjazdem wprost do trumny, a przynajmniej na łóżko szpitalne z gipsem na wszystkich częściach ciała, że za daleko, że za blisko, że czas nie ten...
Po prostu wszystko mnie wkurwia! A łzy lecą ciurkiem z niemocy...

Chyba czas najwyższy wybrać się do psychologa! A myślcie sobie, że jak ktoś coś od psychologa, to z nim już nie teges! Mam to w dupie! Z osobami, które tak myślą coś jest nie teges!
Psycholog. Lekarz jak każdy inny.
Jestem na etapie, kiedy wiem, że coś jest nie tak i na chwilę dzisiejszą zaczęłam "leczyć się" domowymi sposobami. Ale zdaję sobie sprawę, że jak domowe sposoby nie pomogą, to musi być pomoc z zewnątrz. To tak jak z bólem brzucha. Boli- łykasz tabletkę, jedną drugą, trzecią. Nie pomaga ta, inna - idziesz do lekarza sprawdzić co jest.
Ja na razie łykam to, czy popijam tamto... Czy pomoże? Czy dam radę?
Nie wiem.

Mam tylko prośbę. Nic osobistego. To tylko moje takie podejście do jednego sformułowania. Od jakiegoś czasu kilka osób pisało/mówiło "ogarnij się". Dziękuję za chęć wsparcia mnie. Ale plizzz to wyrażenie... To wyrażenie działa na mnie jak płacz dziecka!
Wiem, że Wy w innym kontekście je chcecie przekazać. Ale ja odbieram to jak policzek! Że, weź się opamiętaj, durna ty, przesadzasz, nosi cię, jesteś nienormalna"... Jakby ktoś strzelił mnie w pysk i stwierdził, weź się, wydziwiasz, to normalne, myślisz że jakaś lepsza jesteś?!?

Nawet jeśli to normalne, nawet jeśli przesadzam, nawet jeśli ja wydziwiam, to to jest moje totalne, subiektywne podejście do otaczającej mnie rzeczywistości! Tak mam! Kropka, albo i wykrzyknik!
I obecnie ta otaczającą mnie rzeczywistość jest dla mnie zbyt przytłaczająca, zbyt trudna.

Nie chciałam. Jestem teraz kiepska. Jestem i będę, bo nie mam tego czegoś... Tego tzw instynktu macierzyńskiego tak rozbudowanego jak przykładne "matki polki", które przyjmują z uśmiechem czy strachem o swoje pociechy, ale zawsze z dumą, że są MAMAMI, na klatę wszystkie przeciwności życia! Nie mam tak!
Jestem matką. Jestem też, a przynajmniej gdzieś tam głęboko, albo ostatnio nie tak strasznie znowu głęboko, sobą. Egoistką! Chcę świętego spokoju.
Mam dość uśmiechania się i mówienia "spoko, Kudłata rzyga, sra, nie śpi, ja też nie pamiętam kiedy spałam, ale przecież jest spoko, to normalne dla matek, że muszą się przemęczać przy dzieciach; dzieci rzygające, wyjące, nie śpiące są spoko, takie słodkie, trzeba się tylko o nie troszczyć i to przeżyć"...

Nie przeżyję. Mam swoje granice wytrzymałości. Staram się, ale jest mi za ciężko...

Czas na kolejne tablety, bo już się rozklejam :/
Tak, wiem! Jestem nienormalna!

Ale wiecie co?...
                                                                                    Wali mnie to!

środa, 9 stycznia 2013

ząbkowanie a wirusowe zapalenie żołądka

Zaczęło się tak jak za pierwszym razem.
Środa. Godzina 22 z minutami. Słychać pojękiwanie Kudłatej. Gorączka. Po butli wymioty...
No to czekają nas gorące 2-3 dni.
Mija szósty...


3 stycznia. Ząb przebił dziąsełko. No to chyba z górki, myślałam. I źle myślałam. Trzeci dzień, który miał być końcem masakry, był najgorszym z tego tragicznego tygodnia! Niemal non stop temperatura powyżej 39 stopni. Ostra biegunka i ciągle wymioty. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie przyjmowała żadnych leków. Nic co by jej ułożyło i z bólem i z gorączką. Cokolwiek brała do buzi - od razu cofka. Nie ważne czy to leki, mleko, woda, herbatka... Wszystko po dwóch łykach lądowało w powiększonej ilości na zewnątrz...




W nocy tak zaczęło telepać tym małym ciałkiem. Temperatura 39,7- 39,8... Kupka, wymioty. Przelewała się nam. Jeśli wiecie (oby nie) o co chodzi. I dosłownie i w przenośni. Najdziwniejsze dla mnie było to, że mimo ubranka, przykrycia, Kudłata miała lodowate, wręcz sine z zimna stopy, a główka była jak piec- aż parzyła. Już nie zwlekaliśmy z decyzją. Po północy dzwoniłam do szpitala dziecięcego - co robić?!? Lekarka powiedziała, że natychmiast, nie zwlekać przyjeżdżać, ale nie do nich, tylko na Biernackiego. NIGDY WIĘCEJ TAM NIE POJADĘ!!!! N I G D Y!!
Byłam tam chwilę przed pierwszą, wróciłam z Kudłatą do domu o 2. W tym szpitalu zaczął się mój kryzys. Niemoc, złość, bezsilność z nie łatwymi ostatnimi trzema dniami...
A w szpitalu?!? Ponad 40min trwała dyskusja moja z lekarzem o przyjęcie dziecka!!!! Bo ja jestem nieubezpieczona! Nie mam książeczki swojej!!??!! Mówię mu, że to nie ja potrzebuję pomocy, że dziecko. Dziecko urodzone w Polsce, obywatelstwo polskie! Jego to nie obchodzi. Dziecko musi być ubezpieczone. Wyjechałam z tekstem, że podobno w Polsce dzieci do 18 roku życia mają bezpłatną pomoc medyczną. Tak! Ale, muszą być zgłoszone do ubezpieczenia! Gdzie tu kurwa logika??!!?? Mówię mu, że mamy karty EHIC, że to nagły wypadek. Zaczynam z innej strony. On jak debil uparty, albo jak zły niedźwiedź obudzony na siłę w środku nocy! Mała zaczęła mieć drgawki. Przybita, pytam czy dziecko ma mi na rękach umrzeć! A ten debil? "Nie umrze, ale za wizytę wystawimy rachunek"... Uwierzcie mi, miałam ochotę skoczyć mu do gardła i zabić. A z drugiej strony, miałam pół przytomną Kudłatą na rękach i chciałam się z nią osunąć po ścianie i płakać... Moje dziecko! Jestem w szpitalu! A pomocy brak!!
Chuj, że trzeba płacić! Jak nie ma opcji to trudno. Ale nie można tak od razu i brać dziecko do badania??!!??
W tym momencie przyszła babeczka z recepcji. Gdzieś była/ wróciła. Nie ważne. Zaczęła od początku - wypisywać kartę, poprosiła o moją legitymację. No i jej znów tłumaczę, że tylko EHIC, że ja w Polsce nie jestem ubezpieczona, ale dziecko w Polsce urodzone, obywatelstwo Polskie. Ona - ok - PESEL dziecka, sprawdzimy. Wklepała PESEL Kudłatej i... EUREKA!! Dziecko zgłoszone do ubezpieczenia (na moją na lewo podbitą książeczkę zaraz po porodzie!). Lekarz zaczął coś sapać, poszedł do gabinetu. Babeczka skończyła pisać, a mi już łzy złości, irytacji na lekarza mieszały się z odrobiną ulgi dla tej kobitki za biurkiem...

Ponad 40min spędziłam przy recepcji! Babeczka powiedziała, że mam wejść do gabinetu. Niestety do tego, do którego wlazł ten.... I co?!? Pyta się mnie o przyczynę przybycia. Więc kolejno wymieniam. A on- zbadał tylko stetoskopem brzuszek, chwycił ręką za czoło i " No tak, to ząbki" Spytał jaki daję syrop na gorączkę- Nurofen. To proszę od razu dać znowu, bo dziecko gorączkuje, już jest pewnie powyżej 39stopni. I dawać na przemian z Panadolem. Przypisał dwa leki i "do wiedzenia".
A Kudłata co? Jeden z tych leków wzięła następnego dnia popołudniu, bo dopiero kupiliśmy. A drugi brała może ze dwa razy. Po prostu wszystko ląduje wokół niej, a nie w niej! Nawet pieprzony Nurofen nie udaje się nam jej zaaplikować, a co dopiero gęste zawiesiny!!??!! Ten jeden lek, co raz wzięła był na biegunkę... Która i tak do czasu podania leku się uspokoiła!
Z objawów "ząbkowania" zniknęła tylko ostra biegunka i to bez medykamentów. Za to temperatura wciąż jest wysoka, wciąż Kudłata nie przyjmuje nic do picia. Ma suche, spierzchnięte usteczka, bladą twarz, na której co kilka godzin wypełzają zdradzieckie rumieńce. Wciąż są wymioty...





6 dzień, 8 stycznia 5:47 wymioty- żółcią, temperatura.
Kudłatej podałam 15ml wody z Panadolem. Po około 30min daję jej 60ml kaszki. Wiecie, kupiłam dwa dni wcześniej, kaszkę Nestle na zdrowy brzuszek. Tak prosto myśląc, łopatologicznie, uznałam, że jak wypije nieco gęściejszej potrawy, to tak łatwo nie wychlapie z siebie. Coś w tej kaszce jest. Bo zaczęła przyjmować. Nie, że jej nie wymiotuje, ale częściej i więcej zostaje w jej brzuszku!
Mimo gorączki zjadła całość i już nie wymiotowała. Chciała więcej. Bałam się, że jak zrobię więcej to brzuszek nie wytrzyma. Zasnęła. Przebudziła się po kilku godzinach. Znów zjadła 60ml kaszki. Znów spała. Wciąż lekko podwyższona temperatura 38,2-38,5... Ale bez wymiotów.
Godzina 14. Gorączka. Woda z Nurofenem. Wymioty. Drgawki...
Zaczęła spadać temperatura. Pojawił się pierwszy od tygodnia uśmiech! Wiecie jakie to budujące! Po tygodniu niemal bezwiednie leżącego małego ciałka, tępo patrzącego w przestrzeń przed sobą, ze szklistymi oczami i rumieńcami na twarzy od wysokiej temperatury, pojawia się uśmiech i takie "trzeźwe" spojrzenie! Zaczęła bawić się zabawką. Pojechałam z nią, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, po Zetkę do przedszkola. Wróciłyśmy i dałam jej...120ml kaszki. Zasnęła. Spała blisko 5 godzin! Około 22 się obudziła.  Wciąż twarzyczka blada, spierzchnięte usteczka, ale wielki uśmiech. I fikała i chichrała się i bawiła i dawała radę biegać po całym łóżku! Tak się naładowała, że zasnęła chwilę po 1 w nocy. Zrobiła w tym czasie dwie, duże zdrowe kupki. Wiem, że to śmierdzący temat, jednak ważny! ;) 


 I mimo mojego chronicznego zmęczenia, stresu, niewyspania... Byłam szczęśliwa.


Byłam :/



9 stycznia. Godzina 2:34 w nocy. 39,9 :/ wymioty. Przed 6 rano kolejny atak. Temperatura, wymioty. Woda z lekiem wydalona, nim wszystko skończyła pić :/ Schładzam ją zimnymi okładami, nie przykryłam jej. Tulę. Zasypia około 8, ja też. Budzę się przed 10. Chwilę po 10 Kudłata ma wymioty, a raczej odruchy wymiotne, bo leci z niej żółć- nie ma czym wymiotować, lecą jej z wysiłku łzy, temperatura 39,4 :( Utulona zasypia.




 Południe. Kudłata chce pić. Woda? Nie! Kaszka! Trzyma obiema rękoma i nie chce oddać już pustej butelki. Po chwili...wszystko ląduje na butelce, na jej i moich rękach...

Udało nam się znaleźć lekarza. Przewaliłam setki stron, for, blogów. Bardzo często pojawiało się to nazwisko. Pozytywnie, nawet bardzo. No to jedziemy, wizyta 17:15. Oby tylko wiedział jak pomóc temu małemu, bezbronnemu ciałku...




Już po wizycie. Diagnoza- wirusowe zapalenie żołądka. I albo przywlekła to Zetka z przedszkola. Ona już uodporniona na swojskie zarazy ;) Albo Kudłata przejęła ode mnie.
Lekarz? Boski, rewelacyjny, spokojny. Doktor Paweł Błaszkiewicz. Gdybym miała sprawny telefon na stałe bym wryła w niego nazwisko tego lekarza! 


Zbadał Kudłatą od stóp do głowy. Spokojnie wszystko tłumaczył! Na nieszczęście, Kudłata jest malutka i ciężko jest jej podać cokolwiek, tym bardziej, że ma wymioty. Na szczęście, Kudłata nie ma oznak odwodnienia. Jest osłabiona, ze wzg na wysoką gorączkę i brak apetytu, ale i tak jest bardzo silna. Siada, ma dwa ząbki!
Lista leków już zakupiona: Bactrim, Dicoflor, Diphergan, Nurofen w czopkach. Co ciekawe dla mnie, to to, że Diphergan jest silnym lekiem przeciwwymiotnym TEŻ. Piszę też, ponieważ Diphergan w domu mam. To lek na receptę. Psychotrop :P Uspokajający. Przeciwkaszlowy. Ale nie wiedziałam, że przeciwwymiotny. Diphergan- lek na całe zło ;-) Cześć już w domu była. Stresuje mnie jeden element... Czopki... Nigdy wcześniej nikomu nie zasadzałam nic do dupska :P A tu masz... Takiemu bąkowi. :/ Ale to leki zbijające temperaturę i przeciwbólowe. Zamiast tych w syropkach, które i tak po chwili wracają. No nic... Zawsze musi być ten pierwszy raz... I z tym pierwszym razem...zostawię Jego z Kudłatą :)
Po kilku dniach ma być poprawa!


A teraz o mnie :)
Jak zaczęły się pierwsze objawy ząbkowania, moja podświadomości już się nastawiła na dwa bardzo trudne dni i trudniejszy trzeci. Byłam na to przygotowana. Ale nie wzięłam pod uwagę innych scenariuszy. Zwłaszcza tego, który się rozgrywa. Sypiam po 2-3 godziny żeby potem 3-4 funkcjonować i znów 2-3 godziny snu itd... Ale jak napisałam "Tacie bliźniaków" to nie jest spokojny, relaksujący, regenerujący sen. To sen czujny, urywany. Każde beknięcie, gwałtowny ruch, dziwny dźwięk stawia mnie na nogi. Miałam w tym tygodniu chwilę na dłuższe leżakowanie bez Kudłatej u boku. Wierzcie mi, dwie godzinki na kanapie nie wystarcza po 5 dniach skołowacenia. Do tego dochodzi głód, nieregularne posiłki, skręcone na szybko, niewyspanie i po tym najcięższych dniu doszedł gigantyczny ból głowy. W dwa dni, o zgrozo, pochłonęłam 12 tabletek przeciwbólowych!!!! Głowa nie przestawała boleć, ale nie dawała tak strasznie "po czaszce" jak bez tabletek. Powtórzę się - ale wszechobecne w tych dniach uczucia to irytacja, bezsilność, złość, niemoc, stres, niepewność... Nic pozytywnego. Dlatego, wybaczcie, ale w takich momentach najdrobniejsza popierdółka potrafi być przyczyną do wybuchu, podejrzewam, że nie tylko u mnie, ale u każdego w takim stanie! Drażni wszystko. Od szelestu paczki płatków kukurydzianych, poprzez stertę brudów czekających cierpliwie na swoją kolejkę do pralki, od głosu Zetki (a ta ma DONOŚNY głos, sam z siebie) po dźwięk wibratora telefonu. Bo - telefon już wyciszyłam. I tak chodzi jak chce. A po drugie, nie mam siły ani chęci z kimkolwiek w tym tygodniu paplać przez telefon. Wolę komunikację pisaną ;) napiszę kiedy mogę i już! :)
Oberwało się Jemu! A jak! Chciał punkt po punkcie omówić wszystko, że źle, że opacznie zrozumiałam. Możliwe. Ale On chyba nie do końca, z tego wniosek, rozumiał jak ja się czułam.
Wiem, że też się stresuje! Ba! Pomaga mi! Wstaje rano z Zetką, zawozi ją i przywozi z przedszkola. Ogarnął chatę po przeprowadzce po części. To, że leżą jakieś brudy na podłodze, np obrzygane ciuchy Kudłatej, trzeba je podnieść i zanieść do łazienki, to inna sprawa ;) Typowo męska. Trzeba mu to wskazać, bo wcześniej jest zaspany itp itd ;) Ale podniesie i zaniesie, jak się wskaże palcem :)
Ale jak ja nie jestem w stanie ustać prosto pod prysznicem, bo jestem tak słaba, że obijam się od ściany do ściany. Mam mikroskopijną nadzieję, że wtedy chociaż na te kilka godzin On przejawi więcej dobrej woli. Mniej będzie chciał tłumaczyć, a po prostu zrobi ciszej, samodzielnie, coś od A do Z, sam bez wskazania palcem, bez zostawienia na później.
W codziennym życiu przyzwyczailiśmy się, że wiele trzeba dzieciom pokazywać. Taki los kobiet, poszkodowanych przez kobiety wychowujące synów w systemie patriarchalnym.
W sytuacji kryzysowej, nie jestem w stanie zapanować nad negatywnymi emocjami, które otaczają zewsząd. Zwłaszcza w swoim gnieździe, z którego się nie wychodzi.
Dostałam wejściówkę do SPA jednodniową od Niego. Żeby się zregenerować. Przyjemne uczucie. Tylko jeszcze nie bardzo wiadomo kiedy ją wykorzystam, biorąc pod uwagę stan Kudłatej. Ale mam. I czekam na moment, kiedy dostanę "bilet weekendowy" na regenerację, odnowę całkowitą swojej psyche i swojego nastawienia i naładowała akumulatorów lepszymi emocjami. I nie, nie zależy mi na jakimś SPA. Ale, wybaczcie wszyscy znajomi, też nie na spędzaniu czasu z innymi. Po prostu ucieczka od codzienności. Z dala od wszystkiego i wszystkich. Sam na sam ze sobą i przyrodą, ewentualnie z książką i kawą i możliwością długiego "gnicia" w łóżku!
Ale ale, dzisiaj przekazał mi On, że może w sobotę wybierzemy się na jakiegoś drinka, na jakieś potuptanie nóżką, ze znajomymi... :)


Nie chcę, żeby wyszło, że tylko ja cierpię i się stresuje. Dobrze wiem, że On też. Różnica polega na tym, że ja siedzę w domu, zakopana w wymiotach, pieluchach, głodna, niewyspana non stop. On, pracuje. Też się męczy. Ale wychodzi z domu. Nie jest przywiązany do łóżka dziecka non stop. Śpi wicej, bo musi iść do pracy. Przez to, że jest poza domem, je regularnie, po prostu je. A ja siedzę i kwiczę... Chodzi o to, że raz czy dwa wyszłam na godzinę czy dwie. Ale to za mało, żeby złapać oddech, odpocząć.


Zbliża się Dzień Babci i Dzień Dziadka. Zetka już uczy się wierszyków i piosenek na imprezę przedszkolną. A moje życzenie, do Dziadków jest w krótkim podaniu ;-)


Nota do jednych Dziadków, a może do tysiąca innych, którzy tak samo się zachowują?  ;)


Pół żartem, pół bardzo serio!!!!


Wiem, że się stresujecie. Ale wybaczcie, na pewno nie tak jak my! Tak jak my, to się stresowaliście jak my byliśmy mali. A teraz do sedna!
Mój telefon wariuje. Do tego stopnia, że dzisiaj, kiedy jest mi cholernie potrzebny, zdechł całkowicie! Nie chce powstać! Kaput! Z jednej strony jestem zła. Z drugiej najszczęśliwsza na świecie, właśnie przez to, że nie muszę widzieć na wyświetlaczu ..x..nieodebrane połączenia. Nie odbieram i nie odbiorę! Nic nowego po raz setny Wam nie przekażę. Tym bardziej, że tak samo jak mój, molestujecie w ciągu dnia Jego telefon! Zaczynam mieć tego serdecznie dość! Bo inni zrozumieli! Jak nie odbieram, to nie! Koniec kropka! Czytać umiecie, fejsa macie- wszystko wiecie na bieżąco. Przez telefon nic nowego Wam nie powiemy, a Wy tylko w ten cholery namolny sposób, bardziej nas stresujecie, irytujecie, denerwujecie pytaniami "I jak Kudłata? A byliście? A dlaczego? A to! A tamto!" Czy my jakieś ułomy jesteśmy?!? Jesteśmy zmęczeni, jesteśmy otępiali i zestresowani sytuacją. Ale wierzcie mi robimy wszystko co w naszej mocy, aby Kudłatej wrócił pogodny nastrój w temperaturze 36,6 :)
Waszych tysiące pytań z oburzeniem czy intonacją pełną rozczarowania, w niczym nam nie pomaga! Wręcz przeciwnie. A zwłaszcza jak słyszę pytanie na "dzień dobry" pytanie babci " ty to już chyba o mnie zapomniałeś/aś" Nosz kur... Jak tak dalej pójdzie to zrobię wszystko, żeby zapomnieć! I skończy się na wizytach raz na kilka miesięcy! Zero telefonów, Skype czy FaceTime po setki tysięcy w ciągu dnia!!! Serio!!!
Proszę! Opanujcie swoją rządzę autorytaryzmu...

I nie chodzi tutaj, że nie lubię z Wami rozmawiać. Lubię. Nawet bardzo, zwłaszcza teraz jak jeszcze Zetka chce pogadać i tak już "dorośle" prowadzi tą rozmowę. Chodzi mi o Waszą DOBOWĄ częstotliwość. Zwłaszcza w kryzysowych sytuacjach. Jak jest wszechobecny stres i zmęczenie u nas.
I komunikujcie się więcej ze sobą! Ledwo skończy się rozmowę z jednym z Was, po kilku minutach drugie dzwoni. Te same pytania, ten sam niepokój, stres. Wystarczy jak jednemu przekaże się informacje. Dzielcie się nimi. Teraz gdy już z premedytacją i z pomocą telefonu nie odbieram, widać brak komunikacji między Wami. Może zacznijcie ze sobą rozmawiać, to mniej będziecie dzwonić i nas stresować? Bo stresujecie nas. Nie usłyszymy otuchy, wsparcia, które jest w takich momentach najważniejsze, tylko wyrzuty, że mogliśmy zrobić to czy tamto, albo że za wcześnie/za późno/ w ogóle/bez sensu.
Z jednymi Dziadkami rozmawiamy raz na tydzień. Ba! nawet raz na dwa tygodnie. Czy to znaczy, że się nie przejmują, że się nie martwią?!? Nie! Po prostu szanują nasze zdanie, podejście do sprawy. I... Nie ukrywajmy faktu, że z Wami, kochani Dziadkowie (tyczy się wszystkich dziadków na globie) nie mamy o czym tyle w ciągu dnia gadać. A paplanie o tym, że teraz zjadłam bułkę, idę umyć zęby, wróciłam ze spaceru gdzie wyrzuciłam śmieci... itp itd nie sprawia ani Jemu,ani mnie, ani chyba nikomu na świecie przyjemności. No wybaczcie! Dorośliśmy. Mamy swoje życie i MUSICIE się z tym pogodzić! Taki jest lajf.
A paplać o "wszystkim i o niczym" i Wy możecie i my możemy ze swoimi znajomymi.
Dlatego jestem wdzięczna jednym Dziadkom, że to rozumieją. Po tygodniu czy dwóch jest o czym pogadać i rozmowa się klei i jakoś tak jest przyjemniej. A jak ktoś jest natarczywy, wręcz napastliwy, to każda kolejna rozmowa w ciągu dnia, przyprawia nas o, co raz bardziej nerwowe bicie serca. Bo co?!? Bo nic, to to samo, bo jedzenie, praca, kupa, dzieci. Hello?!?

STOP!
Mamy swoje życie. Chcemy, obecnie bardzo nikły luźny czas, spędzić razem np z Zetką, bez przeszkadzaczy, w stylu dziadków co chwilę wiszących na tel czy innych urządzeniach komunikacyjnych! A my zaczynamy się bawić z Zetką, a tu telefon i On wychodzi ze słowami "jezzuu znowu..." i idzie i gada o pierdołach. Zostaję z Zetką, po chwili akcja Kudłata, szybko przerywania rozmowa. A Zetka znów bez zabawy z tatą, bo kontrola co godzinna była, która chce dobrze, która się martwi. Ale powoduje, że psuje nam nasze drobne chwile razem, nasze prywatne chwile sam na sam dla nas i dla dzieci.
Proszę Was, jeszcze raz! Opamiętajcie się. W niczym nam nie pomożecie w taki sposób. Tworzycie tylko dodatkowe spięcia u nas! Martwicie się, wiemy. Nie tylko Wy! Martwcie się po cichu, miedzy sobą i z sobą!


Słysząc słowa "chyba o mnie zapomniałaś" mam ochotę powiedzieć "nie, nie pozwalasz na to" ;) 



A teraz byle tylko zdrówko Kudłatej wróciło! O! 

sobota, 5 stycznia 2013

Męska szowinistyczna świnia


Wyszłam. Miałam dość!! Dość tych "pocieszających" uśmieszków. Słuchania, jak to słodko pierdoli dookoła rodzince, że zaczyna sie weekend, że z Kudłatą lepiej, ale że ja teraz wyglądam dużo gorzej, że da mi pospać itp... 
I co?? I wielkie G Ó W N O...
Wieczorem padł... Pewnie ze zmęczenia. Bo przecież pracował, a i dokończyć On musiał przeprowadzkę, bo mi sił zabrakło. Więc nic dziwnego, że padł... 
Zaczął mnie dopadać kryzys. Stresy, zmęczenie, głód, niewyspanie. Wczoraj zjadłam aż śniadanie, a później ok 20 dopiero "kolację". Nie miałam jak iść do kibla, a co dopiero znaleźć czas na zrobienie jakiegoś obiadu... 
Kudłata jest spokojna tylko na rączkach. Śpi mi na rękach albo wtulona we mnie, trzymając mnie.
Nim wrócił do domu tylko raz byłam w stanie wyrwać się do toalety. Raz! A jedzenie?? Tylko wodę piłam, bo tle jedną ręką dawałam radę zrobić...

Noc- On spał jak zabity. I był wielce zdziwiony jak poprosiłam Go, że jak chce tak słodko sobie chrapać, to niech idzie do Zetki. Bo tymi plecami w moją stronę i tym chrapaniem tylko mnie rozdrażnił. 
Dzięki za dłuższy sen... NOT!!!

Rano- wczoraj zrobiłam pod blokiem zakupy. Bo nie miał mięsa do swojej diety. Czerwonego mięsa. Kupiłam też sobie kurczaka. Bo szybko się robi i jest szansa, że zjem coś ciepłego. Bo Jemu do głowy nie przyszło, żeby przygotować mi obiad na następny dzień, bo zmęczony, bo lepiej rozpakować i szeleścić. A prosiłam, że po piątej tabletce przeciwbólowej, każdy wyższy dźwięk, każdy szelest folii, papierów wywołuje u mnie zawroty głowy. Jakbym za mało w ostatnich dobach nasłuchała się płaczu... To skwitował tym, że przesadzam...
Ledwo wstał, zaczął wyciągać brudne swoje rzeczy z szafy, czy Mu nie wypiorę. Jasne i tak w końcu muszę nastawić pralkę, bo pod stertą ohaftowanych rzeczy ledwo ją widać. A On co??!!?? Kładzie rzeczy na łóżku obok swojej szafy???... Proszę, żeby zaniósł do łazienki... "Jak wrócę"... A obok łazienki kręcił się przed wyjściem chyba ze sto razy!!!! Mało tego...
Możecie się śmiać. Ale czarę goryczy przelał...kurczak.Rano wpierdolił mojego kurczaka!!!!!!! Bo nie przygotował sobie mięsa wieczorem. Pewnie liczył, że jeszcze ja przygotuję. 
Taka niemoc, taki dół, taka irytacja i WIELKI OLBRZYMI WKURW mną wstrząsnął... 
Udało mi się ukołysać Kudłatą i wyswobodzić z jej objęć i zostawić śpiącą, samą. Ucieszyłam się, że mogę zjeść śniadanie (godzina 11:30) i zdążę wrzucić kurczaka do gara, niech się z niego coś ciepłego robi- od razu na dwa dni, dla Zetki i dla mnie. Chciałam zacząć od tego obiadu... A kurczaka już nie ma... Bo On rano sobie zrobił na śniadanie!!!???!!! Mimo, że pokazywałam Mu, że kupiłam to cholerne czerwone mięso. 

Odechciało mi się wszystkiego. Siadłam i po prostu zaczęłam płakać!!! Serio!!! W tym całym zmęczeniu, wkurwieniu, głodzie, jak wrócił zaczęłam się drzeć na Niego, że ma mnie w dupie, że tylko dokłada mi pod nogi, że Jego śmierdzące ciuchy... Wszystko co tylko mi przychodziło do głowy wykrzyczałam. A On co? Że on może jeść kurczaka i to ja Mu kiedyś zjadłam... 
Pękło we mnie wszystko. W S Z Y S T K O.
Nic nie mówiąc, zostawiłam telefon w domu, ubrałam się i wyszłam. Nie mam ochoty wracać. Najchętniej zapakowałabym się gdzieś, zaszyła i nigdy więcej na Niego nie spojrzała!!!! Martwię się tylko o dziewczynki, bo On nie ma pojęcia kiedy i co podać Kudłatej. Będzie swoją złość wyrzucał na Zetce...
Ale mam dość. Dość tego, że traktuje mnie jak robota- zrób obiad, wypierz, wyprasuj, zajmij się dzieckiem, nie śpij, sprzataj wymioty, użeraj się z debilami w szpitalu, nie śpij, nie jedz, zrób mi obiad... I tak w kółko. 
Skończyły mi się siły. Na wszystko, co tyczy się Jego "szczerych" chęci pomocy - On wyśpi się za mnie, za mnie odpocznie i zje...

Facet to świnia! Męska, egoistyczna, szowinistyczna świnia.

czwartek, 3 stycznia 2013

dramat ząbkowania...

Wizja szpitala strasznie mnie przeraża... Ale z minuty na minutę dochodzi do mnie, że to raczej nieunikniona sprawa!
Chcę wierzyć, że jestem w stanie nie dopuścić do najgorszego! Chcę wierzyć, że poradzę sobie sama z tym problemem. Ale czy wierząc w siebie, nie skrzywdzę Kudłatej?


Drugą dobę trwa jej walka organizmu z wychodzącym ząbkiem! Już przebił dziąsełko- można wyczuć i zobaczyć drugą dolną jedyneczkę. Jakże by mnie ta wiadomość napawała dumą i radością, gdyby nie widok tego drobnego ciałka, które przelewa mi się na rękach, z którego wylewa się i górą i dołem wszystko, co wchłonie.
Malutkie, rozpalone do ponad 39stopni ciałko. Czerwone, zapłakane oczka. Usteczka wykrzywione w grymasie bólu, wydające łamiące serce matki dźwięki. Wszechobecny zapach wymiocin i brudnych pieluszek. Mimo ciągłego przebierania, mycia, wyrzucania, sprzątania, wycierania...


Stosy brudów pod pralką, dwie suszarki uginające się pod stertą wypranej bielizny.


Ból głowy, skołatanie, zmęczenie...

To nic, w porównaniu z tym co przechodzi Kudłata.


Patrzę na tego okruszka walczącego, z mało przyjaznym etapem w jej króciutkim jeszcze życiu. Patrzę i łzy mi kapią z oczu... 

Łzy bezsilności. 
Łzy niemocy. 
Łzy...dopuszczające myśl, że to może skończyć się szpitalem.

Odwodnienie!


To może być efektem ząbkowania Kudłatej. Chce pić, chce jeść. Ale nie jest w stanie! Pijąc butlę z mlekiem, zaczyna wymiotować tym, co zdążyła wypić, wciąż trzymając butlę w buzi... Po wymiotach, nie chce od razu pić. Wodą się krztusi i płacze jak jej podaję. Co raz więcej z siebie wylewa niż wlewa. Może to głupie... Ale mam wrażenie, że podczas tych dwóch dób, Kudłata straciła na wadze...


A ja, wyrodna matka, biję się z myślami - dzwonić/ jechać na pogotowie dziecięce, czy walczyć w domu...


I tak źle i tak nie dobrze!

środa, 2 stycznia 2013

O seksualności w domu



Zacznę od pytania, a raczej pytań... Czy Wasi rodzice rozmawiali z Wami, o tym skąd się wzięliście? Tak na poważnie. I...
Czy będąc rodzicami rozmawiacie lub macie zamiar rozmawiać ze swoimi dziećmi? 
Ostatnie pytanie. To, co tyle kontrowersji w Polsce budzi... Czy lekcje wychowania seksualnego powinny być obowiązkowe?

Podjęłam ten temat, ponieważ razu pewnego, zasiadłam z kubkiem kawy przy porannym programie, gdzie toczyła się na ten temat rozmowa. Seksuolog i psycholog byli jak najbardziej za wprowadzeniem takiego przedmiotu. A jedna pani, nie wiem co ją nawiedziło, ale miałam wrażenie, że brzydzi się już nawet nazywać rzeczy po imieniu i mówiła o tym, że to mało istotny temat, bo w szkole na innych rzeczach trzeba się skupić. I była typowym przykładem, czerpania wiedzy od "dr Google", informując, że rodziny w Niemczech musiały wyjeżdżać do USA, bo były ścigane za niezgodę uczęszczania ich dzieci na takich zajęciach, że na takich zajęciach uczono masturbacji i w ogóle takie zajęcia to zajęcia zboczone. A wszystko to można sobie wygooglować... To jej słowa!!! MASAKRA!!! Wstyd, że takie zacofane istoty jeszcze istnieją... 

U mnie odpowiedzi na wszystkie trzy pytania, brzmią TAK!!! 
Tak rozmawiałam z mamą o seksie, tak rozmawiam z dzieckiem o seksualności i nagości, na tym etapie, na którym jest. 
TAK wychowanie seksualne powinno być obowiązkowe w szkole. Ale na pewno, nie na takich zasadach i nie z takich podręczników jakie są wykorzystywane teraz - pisane przez osoby, mówiąc subtelnie, mocno religijne i związane z kościołem katolickim, czy też sami księża mają swoje "trzy grosze w tych książkach" bądź prowadzą takie zajęcia??!!??

Zaczęłam od ostatniego TAK. jestem za edukacją, ponieważ w Polsce jest to wciąż temat BARDZO TABU i BARDZO NIESTOSOWNY. Tylko 10% rodziców rozmawia z dziećmi na "te" tematy. Pozostałe dzieci uczą się od kolegów na podwórku, z Google czy z filmów porno... Niezbyt przykładni tacy nauczyciele ;/
Nawet jeśli rozmawia się z rodzicami to i tak nie zawsze dokładnie o wszystkim. Może też dlatego, że dzieci mimo wszystko wstydzą się, albo po prostu nie są świadome jakie tematy podejmować. Tak jak rodzic, w tych nie kontrowersyjnych płaszczyznach, nie jest w stanie sam w 100% przekazać dokładnej wiedzy i dlatego powstała szkoła, żeby wspomóc, a nawet wyręczyć w niektórych dziedzinach rodzica. Co dotyczy również tematów łóżkowych! Zwłaszcza, nie bójmy się tego powiedzieć głośno, w tak zacofanym kraju, jakim jest pod tym względem Polska! 
W moim domu rodzinnym, nie było w pełni podejmowanych tematów seksualnych. Pamiętam jak byłam, podczas jednej z przeprowadzek, rzucona z tatą w innym mieście, z dala od mamy i... Dostałam swój pierwszy okres... Jak ja się wstydziłam poprosić tatę o kasę na podpaski!!! Ale ostatecznie musiałam. Nie było wyjścia ;) Tata mi pogratulował i pamiętam, że zadzwonił do mamy. Ale to mama tłumaczyła mi wszelkie znaki zapytania wynikające z nowej sytuacji. 
A na potwierdzenie tego, że brak nam wiedzy na temat choćby zwykłej, wydawać by się mogło, nie tak bulwersującej, budowy anatomicznej naszego ciała, zwłaszcza miejsc intymnych, przytoczę historię z życia wziętą. Z matki wariatki życia, jakby nie było. ;) 
Z biologią to od zawsze miałam na bakier... Nie moje klimaty. Anatomia- owszem, już małe dziecko umie wymienić- główka, rączki, nóżki, brzuszek, chłopcy mają siusiaki, dziewczynki pochwy tzn bardziej popularnie nazywane cipcie. Ok. I tyle. A teraz coś, co może Was rozśmieszyć do łez... Do ok 18 roku życia matka wariatka myślała, że... penisy są owłosione!!! Serio! Może będę uważana za dziwną, ale pornoli nigdy nie oglądałam. Jakoś mnie nie pociągało...pociągnie przez wystylizowane plastikowe lale, sztucznie wydłużanych, wielkich, prawie jak trąba słonia, penisów. Zastanawiacie się zatem, skąd wiem co tam się dzieje, jak ci główni "bohaterowie" wyglądają? Ano... Mój ci On, chciał mnie na początku naszej znajomości wprowadzić w świat nastolatków z wielkiego miasta... Ale raczej nie dałam się poprowadzić tą drogą ;) Najzwyczajniej w świecie mnie to nie jarało i do dziś nie jara! 
Ale zeszła z głównego tematu. Co do rozmów i edukacji... W domu oględnie mówiło się o seksie. Tata brał ode mnie "gumki" bo zapomniał kupić, a ja w szkole prowadziłam akcję na 1 grudnia i przez szkolne władze byłam zaopatrzona w olbrzymią ich ilość do rozdania... Może innym wydawać się to bardzo dziwne, w dobie szybkiego, wszechobecnego, ale w ogóle nierozumnego, seksu, dziewictwo straciłam po liceum!!! Nie znaczy to, że wcześniej byłam "grzeczna" ;) Ale oprócz seksu przecież są inne formy rozgrzewek nastolatków, takie bezpieczne :D Przed Nim... Był tylko jeden facet. Jeden facet, jeden raz! Bo przed spotkaniem z Nim, o ironio, chciałam wiedzieć jak to jest tak w pełni, tym bardzie, że On miał dużo...szersze doświadczenie. O czym przekonałam się bardzo szybko... Na naszym pierwszym wspólnym Sylwestrze u jego znajomej...były wszystkie Jego byłe ;-P 
I znów odbiegam od tematu...
U mnie w domu, nie był to temat codzienny, ale nie było też problemu podejmować go. Jak już wspomniałam, nie o wszystkim dowiedziałam się od rodziców. Bądźmy szczerzy, od mamy, w moim przypadku. Rozmowy dotyczyły dorastania, czy potem antykoncepcji. Nagość w relacji mama- dzieci nie były czymś wstydliwym. Wstydziłam się taty i nie pałałam chęcią oglądania go nago. Nie znaczy to, że za oglądaniem mamy mi zależało ;) Było to raczej coś naturalnego, nie krępowało. Rozmawiałam o antykoncepcji i to mama poleciła mi pierwszego ginekologa.
Jakby nie było, sporo też wyszło z rozmów z koleżankami i kolegami. Co, z czasem, okazało się niekiedy błędną wiedzą ;)

A jak to wygląda u nas, teraz? Niektórzy pewnie pomyślą, co ze mnie za pomyleniec (choć podejrzewam, że od dawna już i tak o mnie myślą :P), mam w końcu niespełna 4letnią i półroczną córcię, a ja podejmuję "ten" temat... Ano podejmuję, odpowiadając na zaciekawienie Zetki. Od malutkiego zna różnice między kobietą a mężczyzną. Oboje z Nim nie chowamy się i nie krzyczymy ze złości jak któreś z nas biega po domu nago. Pamiętam, jak Zetka długo przeżywała, że chłopcy mają rurki do sikania i musi być im z tego powodu niewygodnie ;) Ostatnio, (uwaga- mało apetyczny fragment) wymieniałam tampon. Zetka myła się i zaczęła się przyglądać i w pewnym momencie "Mamo, skaleczyłaś się? Bardzo cię boli?" :))) A mina jej- bezcenne! Przerażenie z wielkim zaciekawieniem. Więc powiedziałam jej, że to nie skaleczenie, że to naturalne dla dużych dziewczynek. Po tych wyznaniach stwierdziła, że nie chce być duża ;) Nie dziwię się jej ;) pod tym względem sama do dziś nie lubię być duża ;) Ale natury się nie oszuka :( 

Seksualność- Zetka uważa za zupełnie naturalne to, że się z Nim przytulamy czy całujemy. Nawet tego od nas wymaga!! :) Jak się witamy, to najczęściej cmokamy dziewczynki, a Zetka wtedy "teraz wy dajcie sobie buzi" :) O samym seksie jeszcze nie rozmawiałyśmy. Jeszcze nie ten etap. Ale nie opowiadaliśmy jej bajek dotyczących tego, skąd się biorą dzieci. Wie, że dziecko rośnie w brzuszku i potem z niego wychodzi. Nie interesowała się i nie pytała, skąd znalazło się w brzuszku. Ale oglądała nagranie USG i przygotowaliśmy ją na to, że mama musi jechać do szpitala, żeby tam pomogli wyjąć Kudłatą. Zetka jak coś ją ciekawi- a to bardzo spragniona wiedzy bestia- pyta. A jak nie pyta, to... Uwierzcie mi, wiemy kiedy trzeba coś wytłumaczyć :) Rozmawiamy. Tłumaczymy. Nigdy nie będę jej zapodawać bajek, jakie występują w podręcznikach na rynku polskim, że seks to miłość między mężem i żoną... 
Chciałabym, aby powstały podręczniki i odpowiednio przygotowani do tego nauczyciele, ponieważ jestem w pełni świadoma, że chcąc nie chcąc może dojść do etapu, gdzie moja wiedza będzie niewystarczająca. 

To, jaka jest nasza rodzima polityka edukacyjna dotycząca życia, przewspaniale opisuje Kamila Raczyńska. Mnie to co ona pisze, w ogóle nie dziwi. Tylko smuci. Bardzo! Bo wciąż potwierdza się totalne zacofanie polskiego społeczeństwa. Polecam Wam gorąco. Choć może nie jest to przyjemna lektura...