czwartek, 25 października 2012

Być 11 lat razem i wyglądać jak sprzed 11 lat :)


Najpierw zdradzę, co Kudłatą doprowadza do głośnego śmiechu... Byłam w szoku i jak zaczynała się śmiać, ja śmiałam się z niej...
Wystarczy...rolka szerokiej taśmy do zaklejenia paczki! :D Co rozciągałam taśmę, Kudłata zaczynała się chichotać!!! Ale jak. Mimo, że zakleiłam paczkę, to dalej dla uciechy Małolatki rozciągałam taśmę. A ta tak się śmiała, że aż czkawki dostała! :)

11 lat... Tyle już z Nim jestem. Wiele przeszliśmy. Wiele się działo. Byliśmy na szczycie i nie tylko tym łóżkowym ;-) I sięgnęliśmy dna! Byliśmy sobie bardzo bliscy mimo dzielących nas kilometrów liczonych w tysiącach. Ale i byliśmy też sobie bardzo dalecy mimo, że obok siebie. Przetrwaliśmy burzę, po której niejedna para nie byłaby już parą. My wciąż, na szczęście, jesteśmy razem! Podtrzymujemy się wzajemnie i razem wychodzimy, powoli, z mozołem, ale skutecznie - do przodu.

Razem.

Dziękuję! Kocham Cię!!

 

Gdy jest się w związku, a zwłaszcza gdy w związku pojawiają się dzieci, czasu dla siebie jest bardzo mało, albo go w ogóle brak. Jednak wygenerowałam go dla siebie!
Czas dla siebie, ale czy aby tylko? ;-) Oczywiście, że każda babka lubi wyglądać. Zwłaszcza jak wokół tyle innych zadanych babek, czyli tzw. potencjalnych zagrożeń ;-)

U nas pyknęło 11 lat odkąd jesteśmy razem. I tak, u mnie, mniej więcej 11 kg więcej... Źle!!! Bardzo źle, ja się z tym czuję. Tym bardziej, że to gratisowe "dodatkowe ciało do kochania" otrzymałam w spadku, po obu ciążach. Niestety nie jestem tą jedną z tysiąca internetowych szczęściar, które od razu po porodzie wszystkie "gratisy" straciły. Ach! Jak ja tym wszystkim szczęściarom zazdroszczę!!! A ja... Po pierwszej ciąży, w sumie, chwilę przed zebraniem kolejnych drugo-ciążowych gratisów, brakowało mi 5kg do "pierwotnej" wagi. Czyli, że po 3 latach od porodu!! Teraz jestem 4 miesiące po drugim porodzie i mam 10kg nadwyżki. Nadwyżki, która uformowała się w genetycznie przekazany ponton okołobrzuszny :/
Będę opisywać walkę z tym niechcianym kołem ratunkowym... Może to dodatkowo mnie będzie mobilizować, do cięższej pracy.
Zacznę od mojego założenia i od tego co już jest w normie ;-)

Mój plan- to minus 10kg, ubranie TYCH spodni, bez wstrzymywania powietrza, żeby guzik nie wystrzelił ;) a co za tym idzie - płaski brzuch. Ba! Nawet taki troszkę wyrzeźbiony :-) o ile dam radę :-)

Nogi mi nie specjalnie przytyły. Cycki też już bez problemu wchodzą w staniki przed-ciążowe. Choć tym razem nie było problemu z miseczkami, tylko z obwodem pod biustem. Ale już ten problem rozwinął się samoistnie. W biodrach mam prawie tyle co przed ciążą...prawie. Tak z 5cm musi ubyć. Za to brzuch.... Uuuu... No nic, napiszę to- mam 97cm w najbardziej wystającym obwodzie... A kiedyś było ok 70-72cm... I tak bym chciała znów mieć...
10kg nie jest może jakimś WIELKIM wyznacznikiem. Nie czuję też gruba! Bo nie jestem! Mam 174cm wzrostu, ważę obecnie...71kg. Końcówka górnej granicy BMI. Co będę oszukiwać siebie i innych. Jestem super matka.... Tylko ten brzuch jakby nie mój :) I intruza się pozbędę!
A do pomocy mam indywidualnego trenera. Wczoraj miałam pierwsze 1,5godziny w klubie. W piątek idę znów już po gotowy, rozpisany pod moje brzuchate zachciewajki, plan ćwiczeń. I tak 3 razy w tygodniu. Wczoraj czułam się zmęczona ale zadowolona. Psychika działa cuda... Ale chwilę...
Drugi czynnik wspomagający to...dietetyk. Chcę wiedzieć jakie błędy popełniłam, jak ich unikać. I to nie tylko w stosunku do siebie ale i do Zetki już, a w przyszłości i dla Niego.
Trzeci czynnik... Zabiegi kosmetyczne. A zwłaszcza to jedno!! Żelazko - to taka wewnętrzna nazwa zabiegu. Nie, że podłączam żelazko i wypiłam tłuszcz, podczas jednoczesnego skwierczenia skóry ;)
Liczę na to, że uda mi się osiągnąć plany na nadchodzące wakacje :) a może i zdecyduję się na powtórkę po 5 latach takiej sesji:


                                    fot. Wacław Wantuch, bodypainting Agnieszka Glińska, Art Color Ballet

                             fot. Ulla Kaczmarek, studio Upho
   Tak w prezencie na Jego 30tkę?  I w prezencie dla siebie, że mi się udało i dla podbudowania znowu swojej samooceny :)

wtorek, 23 października 2012

Kudłatej postępy

Nie ma to tamto ;) 
Od samego rana Kudłata zawzięcie ćwiczyła przewrót z plecków na brzuszek :) Sapała, stękała aż zaczęła się irytować i krzyczeć! Serio! To charakterne stworzenie, jak coś nie pasuje, to krzyczy. Płakać też umie, ale w innych okolicznościach wykorzystuje łzy ;) 
Przy tak intensywnie rozpoczętym dniu, organizm zaczął jej pomagać... Dwa razy z rana pozbyła się śmierdzącego balastu... Wyciskała...ale nie sztangę ;) z tego wysiłku aż... śmierdziało ;-) Nie dość tego gniotła, cisnęła brzuszek, że musiałam ją przebierać co chwilę, bo to co dołem nie wycisnęła, to górą się przelewało!
A jak już oddała mamie co kryła w sobie, lżejsza i pełna nowej determinacji, po krótkiej drzemce, znów zaczęła ćwiczyć. No i udało się!!! Przefyrtnęła się na brzuszek. A jaka dumna z siebie była! 





A sam akt przywrócenia się na brzuszek...uwieńczyła siarczystym "bąkiem" i ulewką na swoją matę edukacyjną...
No cóż początki bywają...ciekawe ;)

Sam pierdek, mógłby konkurować z turbodoładowaniem  jakie włączył wczoraj, na przejściu dla pieszych, pewien pan... Szłam odebrać Zetkę z przedszkola. Miałam "muzykę" na uszach. Głośno, ale nie tak, żeby inni byli zmuszeni do wspólnego słuchania. No i nie na tyle głośno, żeby zdołało zagłuszyć dupne wydechy tego potężnego faceta. Odwrociłam się i powiedziałam mu " Na zdrówko". Wiecie... Jego turbo miało potężną moc!!! Tempo jakie nabrał pan, pozwoliłoby mu wygrać nie jedne zawody w szybkim chodzie!!! Ale musiałby popracować nad make-up, bo czerwone plamy na całej twarzy, wyszły szybciej niż postawienie pierwszego kroku po włączeniu turbodoładowania ;-)

A popołudniu, mnie prasowała M w Bonsai! Ale co tam, że prasowała... Nie pamiętam kiedy płakałam tak ze śmiechu. Obie płakałyśmy. Jak wpadłyśmy w głupawkę... 

Po dawce śmiechu i zabiegów na ciało, wybrałam się piętro niżej... Do Miasta Kobiet. 
Opieprzyłam Jego i już zaczyna trzeci tydzień z Centrum Odchudzania Gacy!! I już widać efekty. Tak być nie może!! Że On będzie piękny, szczupły i młody duchem, a ja tylko młoda duchem!! 
Jak On daje w końcu radę, to ja pociążowe sadło też muszę jak najszybciej wykończyć. Choć z drugiej strony... zima idzie, a w tych rejonach to nawet bardzo syberyjskie klimaty przybiera... Ale NIE! W szafie czekają moje ulubione dżinsy! Tej zimy, albo wiosny MUSZĘ w nie wejść. Nie wbić się na chama, ale swobodnie wejść! Czyli, że jakby nie było... 10kg ocieplaczy naturalnych muszę ściągnąć ;)
Jutro zaczynam zajęcia indywidualne z trenerem, w piątek spotkanie z dietetykiem. 
Będzie się działo!!!...    

niedziela, 21 października 2012

turystyczny weekend

20 października. 17 stopni. Bezchmurne niebo. Słońce i szelest suchych liści układają się w szeleszczący, kolorowy dywan. Jak przyjemnie jest biegać takimi ścieżkami! :)
Weekend. Piękna pogoda! Aż szkoda siedzieć w domu! Już dawno też nie byliśmy w jakimś nowym miejscu. Spacery ograniczało się do szybkich spacerów po Starówce i Placu Litewskim.
NIE!! Dość!!
W końcu nie znamy jeszcze zbyt dobrze ani samego miasta ani jego okolic!
Wstaliśmy. Bez pośpiechu zjedliśmy śniadanie i goł :) ach! Przepraszam, podczas gdy Kudłata zażywała drzemki, my się przygotowaliśmy. No to wio!
Wybraliśmy miejsce bliskie miastu, ale całkiem (jak jeszcze większość okolic) obce nam. Za dużo nie zwiedzaliśmy. Zaledwie "odhaczyliśmy" jedną pozycję z atrakcji turystycznych w tej mieścinie. Ale za to pełnej jesiennego uroku! Z dala od samochodów, od zgiełku miasta czy osiedla. Las, zalew i ruiny! Ot, i mnóstwo pięknie pokolorowanych przez złotą jesień drzew. Zaledwie 20km od domu. Bychawa!

Droga jest prosta. Dosłownie. Tunele drzewne z kolorowymi liśćmi robią wrażenie. A teren trąca nieco Kujawami :)
Sama mieścina za wielka nie jest. Więc dla bezdzietnego turysty, lub turysty ze starszym potomstwem, myślę, że obejście miasteczka zajęłoby na spokojnie ze 3 godziny. No dobra 4, z przerwą na kawę :) Wrócimy tam jeszcze, żeby z samą mieściną zapoznać się bardziej. Teraz, z dziećmi w wieku płacząco- marudno- szybkosięnudządzych... Jeden punkt zaczepienia i back to home :) Ale zdążyliśmy "zachcieć" tu wrócić :)

Ruiny zamku znajdują się w północno-zachodniej części miasta, zwanej Podzamczem. Prowadzi do nich dróżka sypana kamieniami. Ale leniwi (nie my!!) wjeżdżają samochodami pod same ruiny.






Sam zamek został wybudowany w miejscu trzech dworów należących do Bychawskich (stąd i nazwa miejscowości). Choć zamek już do nich nie należał. Często zmieniał właścicieli, którzy go przebudowywali, dobudowywali, zmieniali i ostatecznie...zaniedbali. Ostatni jego właściciele opuścili go w 1888r. I od tego czasu zaczął się początek końca zamku. Co ciekawe, była to budowla dość spora. Powstała w XVI wieku. Ale nigdy nie była zbadana archeologicznie!
Z tego co znajduje się w Bychawie, czego nie widzieliśmy, a chciałabym zobaczyć to cmentarz z zabytkowymi nagrobkami, synagoga, kwatery wojenne i spacer w Kaczych Dołach (to wąwozy jak w Kazimierzu!). Aaa! I co najważniejsze i najstarsze- grodzisko średniowieczne.

Kiedyś przeczytałam, że podróżowanie z maluchem, który jest "na butli" jest trudne... Bzdura! Trzeba tylko odpowiednio podejść do tematu. Do butelek (niestety dla mnie, wciąż TT) nalałam zimnej wody, do pojemniczków nasypałam odpowiednie porcje mleka, butelki zakręciłam. Do termosu wlałam wrzątku. I już. Co to za problem?!? No, może taki że trzeba wziąć większą torbę. Uważam, że jest łatwiej! Nie trzeba się zatrzymywać, żeby nakarmić dziecko. W trakcie jazdy można podać butlę. I nie traci się czasu na postaje. Nie trzeba wywalać cycków na widok publiczny. ;-)

Szalałyśmy z Zetką między ruinami, bawiąc się w berka i rzucając liśćmi. Kudłata, póki wózkowa, dotrzymywała towarzystwa Jemu nieco spokojniejszemu. Po prostu przesympatyczny, spokojny, rodzinny spacer w nowym terenie.
http://bychawa.pl/bychawa-dla-turystów.html
http://zamki.res.pl/bychawa.htm


A potem...

Matka dała nóżkę!! A jak! Zostawiła chłopa w domu z dziećmi, a sama pojechała i wróciła po spożyciu ;)

Teraz zacznę pewnie czystą, darmową reklamę. Jak ktoś nie chce czytać- nie musi! Bo tym razem to będzie o mnie, o moich przyjemnościach. Nie o dzieciach!!

Jak tutaj przyjechaliśmy, nie miałam zielonego pojęcia co gdzie i jak. Ale oczywiście wszechwiedzący google mnie wspomagał. Choć i tak w dużej mierze poległam na swojej intuicji. Intuicji, która i tym razem mnie nie zawiodła. Chcąc nieco zadbać o siebie, o to, o co sama nie daję rady, zaczęłam szperać w necie za salonami kosmetycznymi tutaj. Jest ich całe mnóstwo! Szczerze mówiąc, nie wiem czy gdziekolwiek indziej, gdzie mieszkałam, jest takie samo albo chociaż w połowie, nasycenie różnego rodzaju usługami kosmetycznymi. Poczynając od tych codziennych kończąc na tych stricte medycznych!!! Serio, tutaj jest tego multum!!! Tyle ile zakładów, tyle różnych opinii.
Wybrałam. A bo mi się strona internetowa spodobała. Prosta, klarowna, wyraźna i przyjazna dla oka. No i jak poszłam raz... Tak już chodzę! :) nie wstydzę się i napiszę Instytut Zdrowia i Urody Bonsai.
Są różni ludzie przez co i różne zapotrzebowanie. Ja, przez nieustanne wojaże, lubię miejsca rodzinne, chciałoby się powiedzieć. Miejsca, gdzie i odpocznę, i zrobią co trzeba, a i pogadać jest z kim. Trafiłam! Salon zrobiony prosto w klimacie japońskim. Przyjemna, nie za głośna muzyka, tu i ówdzie kadzidełka czy małe drzewka...bonsai :) A dziewczyny? Profesjonalistki w każdym calu!!! Serio!!! Ale o tym za chwilę! No i takie swojskie :) Zawsze "zrobione" ale tak naturalnie, bez przesadzonej maski tapety. Każda się uśmiechnie, zagada. Mimo fartuszków, nie są wszystkie takie same- sztywne, ze sztucznym uśmiechem na twarzy i milczące. Jak w jakimś zakładzie karnym ;) Tutaj nie muszę wstydzić się, że idę nie "wypicowana", że mam odrosty czy jestem bez makijażu. Nikt na mnie nie patrzy jak na gorszą masę, przy której trzeba się narobić, żeby to coś jakoś wyglądało.
Lubię czuć się swobodnie. Lubię ten "swojski" ale profesjonalny klimat!
Powtarzam się z tym profesjonalizmem. A to dlatego, że chcąc uniknąć większych szkód podczas nieobecności tutaj, chciałam zrobić przed wyjazdem pazury. No dobra- mam problemy z wrastającymi paznokciami. A raczej miałam i jak się okazało, wcale nie takie straszne jak podejrzewałam. W Bonsai prowadzone mam stópki, że ho ho :) No ale przed tułaczką chciałam zrobić, żeby nic mi się nie spaprało. Niestety za późno się obudziłam i M nie miała nic chwili wolnej :/ Postanowiłam, niestety, pójść do konkurencji! Niestety- to słowo które wypłynęło po czasie.
Wybrałam miejsce, gdzie "z marszu" mnie przyjęli. Bo po pierwsze następnego dnia mieliśmy wyjeżdżać, po drugie nie wszędzie był termin, po trzecie było blisko. No więc poszłam do Yasumi. Sieć. Też w klimatach japońskich. To jest jedyna wspólna cecha obu salonów. Bo w Yasumi, obsłużyła mnie dziewczyna... Jak z okładki taniego pisma dla panów. Tapetę miała taką, że jak łącznie przez rok nie wytraciłabym kosmetyków, jak ona na raz. Sztywny, wykrochmalony kołnierzyk fartuszka i sztywny, służbowy uśmiech. Przez całą godzinę jak tam byłam nie odezwała się do mnie ani razu z wyjątkiem poleceń, co mam w danej chwili zrobić. Wszystko wyglądało bardzo profesjonalnie. Pomieszczenie do którego mnie zaprowadziła wyglądało jak sala operacyjna ;) I co z tego?!? Nabawiłam się takiego zakażenia, że przez całą naszą nieobecność tutaj, cierpiałam z powodu wielkiego, czerwonego palucha z którego nieustannie leciała ropa i nic nie mogło się z nim stykać. Koszmar! Wróciłam do M, do Bonsai. I co? Tereeee... Nic wielkiego tam nie robiła. To co zawsze. I pogadałyśmy, i się pośmiałyśmy. A po dwóch dniach, palec niemal jak nowy. Zero opuchlizny, zero ropy... Czyli można!

A dzisiaj miałam przyjemność być na imprezie w Bonsai. Przedstawiono nowe maszyny do upiększania/ ulepszania. Można było spróbować na sobie jak to działa, a przy tym i można było porozmawiać, pośmiać się, wypić winko i przekąsić sushi.


Mają mnie! Jestem uzależniona! ;-) Uzależniona od pozytywnej energii jaka tam istnieje!! A dla kogoś obcego, kto nie ma znajomych w rejonie, to bardzo ważne znaleźć miejsce zaczepienia!


To miejsce polecam, z całego serca. Taki relaks psychiczny dla matki wariatki :)


Kolejny dzień. Niedziela. Znów słonko. Znów bezchmurne niebo. Znów plany na szybki wypad za miasto. Znów mała mieścina.

 
Zawieprzyce.
Tak wyglądał zamek nim pozostało z niego to:






Tym razem pod "lupę" a raczej pod obiektyw naszego aparatu i naszych oczu wzięliśmy zespół pałacowo - parkowy w Zawieprzycach. To podobno początek tras turystycznych Magia Miejsc - podróż po najciekawszych miejscach powiatu łęczyńskiego. Wyjazd z miasta w przeciwną stronę niż do Bychawy. Bliżej niż Bychawa- zaledwie 20km! W Zawieprzycach bywał sam Jan III Sobieski oraz August II w gościnie u Atanazego Miączyńskiego. Jegomość ten zasłynął z wygranej, w odsieczy wiedeńskiej, z Kara Mustafą. Krąży również pewna tragiczna legenda o zamurowanej żywce, w ścianach zamku, parze kochanków... Zawiało grozą? ;) A to historia jakie bywały wszędzie gdzie dwory, pałace, bitwy, władcy i piękne niewiasty...

Po tych terenach również bliższa w czasie, inna bardzo znana postać biegała... Sama Maria Skłodowska przyjeżdżała na wakacje do stryjecznego dziadka!






Tutaj też chcemy wrócić. W długi weekend majowy! Podobno co roku organizowane są imprezy cyklicznie -Majówka Historyczna, podczas której odbywają są pokazy walk, dawnych tańców, rzemiosł i kuchni z okresu X-XI w. oraz czasów Jana III Sobieskiego – XVII w.

Tak oto mija nam, podobno ostatni już tak ciepły, jesienny weekend :)


http://www.turystyka-pojezierze.pl/odkryj-pojezierze/najciekawsze-miejsca-1/zawieprzyce.html?p=2




poniedziałek, 1 października 2012

sprzęt około-dziecięcy



Nie jestem jakimś tam specjalistą, naukowcem czy testerem... Ale mam już drugie dziecko i przeszłam przez różne perypetie związane z wyborem różnego rodzaju dziecięcych akcesoriów.

Kiedyś pisałam o tym, jak wybierałam wózek czy łóżeczko. Niby doświadczona po pierwszym dziecku, wiedziałam czego chcę, co mi się podoba, co będzie wygodne...
Niby...
Bo jak życie pokazuje, każde dziecko jest inne i inne czynniki wtedy wpływają na to co się podoba, co jest wygodne...

Wózek.
Mięliśmy taki, z którego byliśmy zadowoleni bardzo, ale do pewnego czasu. Bo Zetka szybko rosła i gondola szybko poszła do lamusa, a część spacerowa nie rozkładała się na płasko, ani nie można było posadzić dziecka prosto... Kiszka... Robiąc regularnie badania w drugiej ciąży, lekarz potwierdzał, że i druga dziewucha mała nie będzie. I tu się pomylił... Bo Kudłata urodziła się o ponad pół kg mniej niż podejrzewano, czyli też o pół kg mniej niż Zetka i krótsza od Zetki. Drobinka wyszła :) i nie rośnie tak jak Zetka. Jest prawie 1kg lżejsza i kilka cm krótsza niż Zetka w tym samym czasie. Zetka już nabierała rubensowskich kształtów ;) No, ale co to ma do wózka? A no to, że gondola jeszcze by się sprawdzała przez jakiś czas. Na pewno do okresu kiedy Kudłata by podejmowała próby siadania.
Kupiliśmy wózek, który obok tego, którego mieliśmy przy Zetce (quinny speedi) czyli mamy x-landera trójkołowego (x-lander xt). I mimo tysiąca pozytywnych opinii, mimo że rozkłada się na płasko... Jest nie najlepszy... Niestety. Chcemy go sprzedać i wrócić do quinny!! Nie wygodne jest to, o czym nie doczytałam nigdzie, że są osobne "szyny" na gondolę, osobne na fotelik samochodowy!!! Więc trzeba mieć dodatkowe elementy przy sobie!!! Mimo, że teoretycznie jest łatwy w złożeniu, to w praktyce nie składa się wygodnie, płasko i...zajmuje jednak więcej miejsca w bagażniku niż quinny. Zauważyliśmy też, że... nieco toporniej się prowadzi.
Wszystko to mogliśmy zaobserwować w ostatnim tygodniu, bo dopiero teraz zaczęliśmy tak w pełni go wykorzystywać. Wcześniej...przez trzy miesiące była chusta :) Teraz też jest, ale już nie tak intensywnie używana (ufff, na szczęście, bo plecy można stracić).

Kolejna sprawa...łóżeczko
Tutaj nie mieliśmy doświadczenia za dużego, bo w domu mieliśmy łóżeczko, ale stało w ogóle nie używane przy Zetce. Przepraszam, koty tam lubimy spać :) 


Zetka przez rok spała z nami!!! Bo przez taki czas karmiłam ją piersią. I wygodniej mi było w nocy jak spała obok, niż gdzieś tam chodzić , wyciągać siadać, albo kłaść itp.. Nie brałam pod uwagę tego, ze musiałabym się wybudzać.
Tutaj nie mamy naszego wielkiego wyra! Ale będziemy mieć rodzinne łóżko ;-) Teraz jednak nie mamy. Zdecydowaliśmy się na malutkie drewniane łóżeczko, które można poszerzyć i doczepić do łóżka rodziców. Ma możliwość zamontowania kółek, które mieliśmy początkowo. Można też zamiast kółek zamontować płozy i robi się kołyskę. Opcja zamkniętej kołyski była aż jeden dzień.


 Nie tylko mi było niewygodnie, ale Kudłata płakała w łóżeczku i nie chciała w nim leżeć. Za mało miejsca na pierwsze wywijasy ruchowe... Czyżby klaustrofobia?? ;) W sumie, po 9 miesiącach w ciasnej, ciemnej, wodnistej dziupli... pewnie też miałam ;)
Teraz mamy ściągnięte i płozy i koła. Stoi na nóżkach rozszerzona wersja pod ścianą albo w nocy przy naszym łóżku.


Opcja rozszerzenia i połączenia z łóżkiem rodziców jest bardzo wygodna, o czym przekonałam się w pierwszym miesiącu jako karmiąca mama (że piersią, żeby nie było, że teraz głodzę Kudłatą). Dziecko z nami ale na swoim i nie musiałam wstawać, wyciągać dziecka itp... Ale teraz jako maluch butelkowy... Równie dobrze mogłaby leżeć w klasycznym łóżeczku. I tak muszę w nocy wstawać żeby przygotować jej mleko i muszę ją nakarmić.
Postanowiliśmy też wymienić to małe łóżeczko na klasyczne, drewniane. Trochę nam zagraci sypialnię, ale Kudłata robi się coraz bardziej ruchliwa, kręcić się zaczyna, więc potrzebuje też przestrzeni. A nie możemy sobie pozwolić na to, żeby Kudłata leżała w łóżeczku bez jednej ścianki...
Podsumowując łóżeczkową rozprawę. Łóżeczko z możliwością doczepienia do łóżka rodziców, kiedy mama karmi piersią, ma sens. Jest bardzo wygodnym wynalazkiem :) Ale przy dziecku butelkowym i zaczynającym bardziej ekspansywnie poznawać świat... Robi się niebezpiecznie.

Kolejny dziecięcy element, z którym nie mieliśmy zbyt wiele do czynienia przy Zetce, a który jest niezbędny przy Kudłatej... Butelka

Wydawać by się mogło, że butelka, to butelka... Cóż wielkiego. Może nic wielkiego, ale za to ważnego i posiadającego błędy...
Zetki nie karmiłam butlą. Nie było takiej potrzeby. Cycki mi pracowały jakbym miała co najmniej bliźniaki karmić. To i Zetka wyglądała jak podwójne dziecko ;) Miałam jedną malutką i jedną średnią butlę, które później używałam do soczków. Ale były to sporadyczne epizody. Więc i nie miałam za bardzo jak zauważyć plusy i minusy tego sprzętu. Butelki były ładne, jak na mój gust, oczywiście. A że przy Zetce nie zauważyłam żadnych minusów, to podczas zmiany diety u Kudłatej z cycka na butelki, kupiłam zestaw tej firmy. Tej czyli Tommee Tippee. Dobrze rozreklamowana firma, nie najtańsza, nie najdroższa. Wydawałoby się, że dobra. Ma wadę!! Dużą wadę!!! A nazywa się S M O C Z K I. Smoczki podczas jedzenia zatykają się!!! To jest istny koszmar dla maluszka!! Ciągnie tego smoka, ciągnie,a nic nie leci... I to nie jest problem jednego smoczka!!! Każdy smoczek się zatyka. Przeszłam już z Kudłatą na te od 3 miesiąca, myślałam, ze jak mają większy otwór to nie będzie tego problemu. Ale źle myślałam :/ Problem wciąż istnieje. Niestety! Rozmawiałam z kilkoma mamami... Dwie z nich też korzystały z butelek tej firmy. Też miały ten problem. U jednej, to maluch przestał bardzo szybko w ogóle pić z butelki, bo takiej awersji do sprzętu dostał!!
Teraz kupię inne butelki z innymi smoczkami. Zobaczymy... 

Dostałam od mojej mamy dla Zetki, jak się urodziła, zestaw sterylizator i butelki, smoczki. Dałam to dalej kuzynce, bo nie korzystałam. Sterylizator już mam back,więc chyba kupię butelki. Kuzynka nic nie mówiła, że są wadliwe. Wciąż z nich korzysta, to dobry znak... Przekonamy się!

To takie moje małe, matczyne spostrzeżenia dotyczące sprzętu około-dziecięcego...