środa, 27 marca 2013

postanowienia noworoczne...?!? ;)

Jakoś aura sprzyja choinkowym świętom ;) Niby koniec marca, a wciąż śnieg mróz, a na wieszakach zimowe kurtki. Niestety :/ Nawet dzieciaki nie bardzo wiedzą już jakie święta nadchodzą ;)

Lubię zimę. A raczej lubiłam! Ta zima dała mi ostro popalić. Choroby dziewczynek, moje zdrowotne problemy i depresja. Idące za tym wszystkim zniechęcenie, niemoc, bezsilność, zmęczenie i co gorsze zgnuśnienie.
Normalnie tego nie robię. Jakoś nie czuję potrzeby i nie bardzo wierzę, że jak coś się akurat wtedy postanowi, to zadziała... Jak coś mam zrobić to zabieram się za to od razu, a nie od... 

Teraz jednak mam pewne postanowienie na najbliższy czas i oby postanowienie to weszło nam w krew!!
Chodzi o to, że w dobie XXI wieku... W  okresie niekończącej się zimy...

Chodzi o czas! Wszystko gna. Wszystko jest szybkie, na chwilę, na zaraz, na tu i teraz i nara... Niby takie jest życie i strasznie je krytykujemy, a jednak nas pochłonęło. Poddaliśmy się mu.
Sama nie zauważyłam kiedy i jak bardzo.
Nie! Skłamałam. Zauważyłam już jakiś czas temu. Zaczęłam się pilnować. Choć wciąż za mało. On długo tego nie widział. Wczoraj oboje powiedzieliśmy temu dość!


A chodzi o...wszędobylski internet! Jest już wszędzie. W telefonie, w tablecie, w laptopie nawet w tv... To makabryczny, bezsensowny, bezproduktywny, w większości przypadków, pożeracz naszego cennego czasu. Czasu, który moglibyśmy poświęcić sobie, dzieciom, znajomym...
Nie chcę, żebyście myśleli, że nagle stwierdzam, że internet to zło. Bo tak nie jest. Dzięki temu wynalazkowi mam kontakt z rodziną i znajomymi. Mogę pisać otwarcie co mi leży na wątrobie. Choć może akurat niektórym może to i nie bardzo się podoba? ;)


Trzeba tylko pamiętać, że internet jest dla nas, a nie my dla internetu!

 
Daliśmy sobie "po pysku". Na otrzeźwienie, na wyrwanie z tego zimowego, chorowitego marazmu. Powiedzieliśmy sobie STOP!! Idzie wiosna. A jak nie idzie za oknem, to u nas przynajmniej zaczynają się wiosenne porządki. Ciężko jest. Jak cholera!! Mi trudniej przez obecne garściami łykane, tabletki, które mnie przymulają i usypiają... :/ Ale chowamy znudzenie, bezczynność, zniechęcenie i uzależnienie do najgłębszych szaf! Nie! Wrzucamy do czarnych worów i wywalamy w pizdu... ;)

Wiecie, że tej zimy ani razu nie byliśmy z Zetką na basenie?!? Na łyżwach?!? Nigdzie nie byliśmy!  Mam GIGANTYCZNE wyrzuty sumienia względem Zetki. Jak tylko mogę to chcę spać!! Choć może od kilku dni staram się wkładać głowę pod zimny prysznic, żeby być bardziej "kontaktowa".
Weekendy spędzamy w domu! Albo robimy, jakże przeze mnie już od jakiegoś czasu znienawidzone, spacerki po jakimś centrum handlowym. Na samą myśl o takim miejscu dostaję już nerwa... 

Kilka razy planowałam zabrać Zetkę do kina czy teatru. To albo Kudłata była "nie teges" albo ja po Kudłatych przygodach padałam, albo łeb mi pękał, albo sama Zetka była smarkata i tak w kółko. Nawet my, On i ja chyba tylko ze dwa razy wyszliśmy razem.
Spędzamy wieczory jak stare, zgorzkniałe małżeństwo. Na kanapie przed tv, którego i tak nie oglądamy, z iPadem czy laptopem na kolanach. A to gierka; a to lodówka otwierana co 5min, żeby przekonać się, że i tak nic się nie zmieniło, tzn. Facebook; a to poczta; a to wirtualne spacery po sklepach... Niby razem...a każdy osobno. A kiedyś? Kartony z grami kurzą się i pamiętają lepsze czasy! Scrabble, Rummikub, karty, kości... To tylko takie podstawowe nasze gry. Od dawna nie ruszane!


Wyrzuty sumienia biją mnie, jak widzę, jak Zetka tęskni i płacze po każdym wyjściu Niani. Dziewczyna jest niesamowita! Siedzi non stop z Zetką i zajmują się tylko sobą. A ja? Siedzę z Zetką, od jakiś kilku miesięcy nie zabieram do jej pokoju żadnego urządzenia z dostępem do internetu! To był mój pierwszy krok ku kontroli mojego czasu! No i tak siedzę z Zetką, bawię się z nią, gramy, układamy, budujemy, tańczymy, czytamy... Ale między tym wszystkim wyrywam czas, a to na gotowanie, sprzątanie, kupowanie i Kudłaczenie... I wyłażą wyrzuty sumienia, że nie umiem, nie mam siły, nie mam czasu...żeby poświęcić się Zetce tak jak kiedyś, tak jak Niania.
Że nawet jak jesteśmy wszyscy w weekend razem, to ten czas gdzieś nam bezproduktywnie ucieka... Gdzieś są plany, które wciąż biorą w łeb... :/
 
A najgorsze jest to, że na zabawę internetową jest zawsze czas. A tu kilka minut, tam tylko się zajrzy, tam kliknie, jeszcze gdzieś napisze, wypisze, odpisze czy dopisze... I tak czas tylko tyk-tyk-tyka... I znika...

Mam wyrzuty sumienia, że teraz gdy On na siłowni, dziewczynki śpią, a ja siedzę i to piszę. Zamiast np zrobić teraz obiad na jutro i mieć więcej czasu dla dziewczynek, dla Zetki.


Moim "noworocznym" postanowieniem jest wyrwanie się z macek internetu, spędzanie czasu bardziej realnie z Nim- tu i teraz, a nie tu ale w necie! Jeszcze nie wiem jak, ale coś wymyślę, żeby mieć więcej czasu dla Zetki- tak tylko dla niej, bez wiecznego "poczekaj teraz, bo muszę..."




Da się? Czy ja mam wygórowane wymagania? Czy ta ciemność za oknem przyciemnia mój punkt widzenia? Bo mam wrażenie, że nie bardzo radzę sobie w roli podwójnej matki...

P.S.1 Kudłata = jedzenie bezglutenowe i uczulenie na krowie mleko... Nie wiem jak to ugryźć :/ Wiem tylko, że czeka nas jeszcze nie jedna wyprawa do alergologa. I matka wariatka musi naumić się obsługi takiego wymagającego inaczej dziecka ;)

P.S.2 Kudłata ma 9 miesięcy od 3 dni; od tygodnia sama wstaje, a od wczoraj... Sama chodzi przy chodziku lub trzymając się za nasze palce!!!


wtorek, 26 marca 2013

jedzonko...


Karta z lata 2012 :)


Ryż z jabłkami przypomina mi chwile z dzieciństwa, z babcią... To lekkie, pyszne danie może być podawane jako deser, ciepła kolacja, a ja jako dziecko jadłam jako obiad!!! I wcale nie marudziłam, że brakuje mi wtedy przysłowiowego schabowego.

Ryż z jabłkami to potrawa, którą zaraziłam już Zetkę. Wczoraj, niepotrzebnie, powiedziałam, że na kolację robię ryż... Niestety, życie napisało inny scenariusz, i z ryżu nic nie wyszło. Ale Zetka, pamiętała o tym... Gdy spytałam się na co ma ochotę na śniadanie "Na pyszniutki ryż z jabłkami, przygotujesz mi mamo?" Na śniadanie zjadła jednak jajęczniczkę! :) Żeby tym razem nie było niespodzianki, przykrej niespodzianki, od rana szykowałam i obiad i kolację :) No i zbliża się wieczór... A Zetka co chwilę, jak nakręcona, "jemy już ryż", "już przygotowałaś ryż"... No to kończę pisać i idę zapiekać ryż z jabłkami. A może jabłka z ryżem? 

Na FB pisałam, że się z Wami podzielę moją wersją tego dania. Niestety nie umiem przerzucić tego z jednego programu do formy dostępnej tutaj :(
Więc są zdjęcia ;)


  

Zostanę jeszcze przy jedzeniu ;)

Zetka jest po Nim typowym makaronożercą ;) Nie zależy jej na makaronach o kształtach literek, muszelek, wstążeczek... Makaron ma być spaghetti! Długie nitki i oby czasem komuś nie wpadło do głowy ich łamać!! Mają się ciągnąć i brudzić całą twarz, ciuchy i co tylko się da! 
Oprócz makaronu Zetka ma etapy na: albo jogurciki, albo płatki z mlekiem, albo paróweczki, albo kanapki z pasztetem i szynką! Jak ma te fazy... mnie czasami aż mdli od samego patrzenia na to samo kilka razy dziennie... 
Ostatnio w kuchni Zetki rządził makaron i parówki... Połączyłam te dwa składniki... :D










Smacznego :)   

piątek, 22 marca 2013

jest kolorowo i wesoło...

Wczoraj zasypiałam z taaaaakim bananem na twarzy :D
Na świecie są osoby, które mają w sobie tyle pozytywnej energii, że aż pozazdrościć można. I nieświadomie, a może i świadomie, dla mnie to mało istotne, potrafią dzielić się tą energią z innymi!


Dzień jak co dzień. Rano włączyłam ddtvn, zaczęłam ogarniać kuchnię po dwóch porannych turystach ;) Mycie Kudłatej i siebie i śniadanie!! A tv sobie brzęczy.
Pojawiła się dziewczyna z balonami! Od razu przypomniał mi się najfajniejszy bukiet kwiatów- od cioci dla Zetki na jej urodzinki!

       
                          

   Siadłam na kanapie i zaczęłam oglądać. I Kudłatej się spodobało. A najbardziej spodobała się ozdoba na głowie Patrycji Lipińskiej. Bo o tej dziewczynie piszę. Jak się oglądało z jaką pasją ona skręca te balony, ten uśmiech i niesamowity luz... Całe studio szalało. Mimo, że Patrycja ma bawić dzieci, to tego dnia bawili się świetnie dorośli! Ja tylko się ubawiłam oglądając jak z prowadzących wychodziły dziecięce humorki, a później jak oglądałam na profilu Patrycji (Patrycja Lipińska dla Dzieci) jak inni, poza kamerami się cieszyli z balkonowych zabawek. To dziewczyna o ogromnym poczuciu humoru, spontaniczności i tej takiej zaraźliwej pozytywnej energii, którą czuć nawet przez szkło telewizora.
I jak tak siedziałam zahipnotyzowana tymi kolorami, śmiechem, Kudłata też siadła. Tak się wpatrywała, że zrobiłam jej zdjęcia i jedno wysłałam do ddtvn. Stało się tak, że zdjęcie to ukazało się na ekranach telewizorów wszystkich oglądających ddtvn :)
    
                                        


To nic, że Marcin Prokop wziął moją Kudłatą za "na oko 3miesięcznego chłopca" ;P I tak nie spodziewałam się, że w ogóle się fotka pojawi. A tu taki dwu sekundowy występ Kudłatej w śniadaniowej telewizji :D
  
Takie niby nic, a pozytywnie nastawiło mnie na resztę dnia. Mimo, że strasznie czułam się przymulona swoim pierwszym "treściwym" śniadaniem i w pewnym momencie padłam razem z Kudłatą na 2 godziny i ledwo dawałam radę rozkleić oczy, tak mnie muliło.

Ale miłych, niespodziewanych niespodzianek to nie był koniec! :) Na swoim profilu, Patrycja wrzuciła zdjęcie Kudłatej w tv :) 
                                  
Od razu, bez bicia przyznałam się, że to moje ;P Żeby nie było, chciałam sprostować, że to nie chłopczyk i nie ma 3 miesięcy tylko zaraz 9... Ot, drobna różnica :)

I kiedy już było bardzo późno i nie wiedzieć czemu jeszcze męczyłam swoje cztery litery na kanapie w dużym pokoju, zamiast iść spać, dostałam od Patrycji wiadomość, w której prosi o adres, bo chce wysłać nam prezent!! Teraz czekamy na balonowy zestaw pszczółki :)


Pierdoła, prawda? Nie dość, że totalnie i zupełnie ;) nie spodziewana, to tak mi podkręciło to humor, tak ciepło mi się na serduchu zrobiło :) Cieszyłam się jak głupi do sera! Matka wariatka będzie skręcać córciom balonową pszczółkę :))


Czy dam radę? Zobaczymy... Jak coś z tego zestawu skręcę to się pochwalę. A wtedy może spróbuję coś trudniejszego?
Choć raczej nie należę do ludzi z duszą artysty, więc będzie to dla mnie prawdziwe wyzwanie. 


Tak jak mój projekt kartonowy... Wzięłam się za zrobienie statku pirackiego dla Zetki z kartonu, w którym przyszło krzesełko dla Kudłatej. Na razie jest sklejony kształt, Zetka z Panią A pomalowały żagle, ja wykleiłam już bocianie gniazdo i utknęłam nad masztem. Nie wiedziałam do końca jak go ugryźć. Ale już wiem. I wiem jak "pokolorować" statek. Zaraz będzie weekend. Czeka mnie wyprawa do sklepu z artykułami malarskimi, po kilka drobiazgów i mam nadzieję, że Zetka np. już w niedzielę będzie mogła popłynąć na bezludną wyspę po skrzynię skarbów ;) 
A wtedy pochwalę się moim "dziełem"... Ostrzegam tylko, że ja na serio nie bardzo mam talent. No i nie będzie to chińska, plastikowa robota idealnie pomalowana i o idealnym kształcie ;) Może też z tego powodu tak mi się spodobał ten Balonowy Świat.

Balonowy Świat, pełen kolorów, kształtów jest światem zdecydowanie dla dużych i małych.W końcu w każdym z nas gdzieś tam tkwi jeszcze dziecko ;) i niech to będzie wesołe dziecko :)

Dziękuję bardzo Patrycji za ten niespodziewany, dziecięcy uśmiech, za to podekscytowanie i radość wczorajszego wieczoru! :)






sobota, 16 marca 2013

Mój kalendarz wizyt lekarskich...

Nie ma to jak zwlekanie z wizytą u obowiązkowych lekarzy... Z jednej wizyty wtedy wychodzą 2-3... u różnych specjalistów. 
Jestem alergiczką. Niestety nasze dziewczynki też. Tylko, że ja mam problem z dobraniem leków. No i zaczęło się od tego, że kolejny zastrzyk przeciw alergii miałam dostać i nawet się zgłosiłam!! A to dlatego, że czułam po nim największą poprawę - nie ssało mnie na słodkie, nie spałam w każdym kącie, nie włączał mi się agresor, nie kręciło mi się w głowie, nie miałam nudności... I nie kichałam, nie swędziało mnie podniebienie, nie miałam wysypki i woda z nosa aż tak nie leciała! Więc wybrałam się jak po jakąś odtrutkę, po ten zastrzyk. 

A tu lipa... Byłam w ciąży z Kudłatą! Tego leku nie podaje się kobietom w ciąży i karmiącym piersią... 
Koszmar zatkanego nosa, kichanie, wysypka... Wszystko przede mną. Lekarka pocieszyła mnie, że w ciąży objawy nieco są lżejsze. I fakt! Było znośnie. Do tego unikałam wszelkich alergenów jak mogłam najdokładniej. Przeżyłam ciążę. Tak się potoczyło, że bardzo szybko przestałam karmić piersią Kudłatą. No i czas "ochronny" minął. I dało się to odczuć. Nawet najdrobniejszy kontakt z alergenem odczuwam. A że jestem uczulona między innymi na roztocza kurzu... Cóż, od jakiś 8 miesięcy leci mi z nosa woda, mówię lekko przez nos. Wystarczy ciut więcej alergenów, a zaczynam kichać i co mnie w objawach uczulenia najbardziej drażni, swędzi mnie okropnie podniebienie. 

Po każdym większym ataku obiecuję sobie, że pójdę do alergologa. Tylko, że w tym czasie usuwam się od czynników wywołujących objawy i wiecznie coś się dzieje, co odwraca moją uwagę od moich zdrowotnych problemów. 

I się doigrałam :( Od tygodnia boli mnie, a nawet napier...głowa!! Nigdy w życiu nie miałam tego typu bólu głowy! Miałam ogromne problemy w wieku dojrzewania z migrenami, kiedy najlepszym znieczulaczem bólu było walenie głową o ścianę!!! Serio!!! Waliłam głową o ścianę, bo przez tych kilka sekund nie czułam bólu!!! I wyszło- matka nie dość, że wariatka to do tego walnięta ;)

To jednak nie jest migrena! Pierwsze dwa dni zwaliły mnie z nóg! Dosłownie! Nie byłam w stanie nic zrobić. Bolało mnie nawet ruszanie okiem. Tak okiem. Boli mnie lewa strona od skroni w górę. Tępy, nie odpuszczający ból, który nasila się jak tylko ruszam głową, a najbardziej gdy opuszczam głowę w dół... :/ Leków przeciwbólowych tyle pożarłam, że zaczynam obawiać się już nie tylko o głowę ale i wątrobę!!! Są dwa leki, które przytłumiają ból. On nie znika tylko pozwala funkcjonować. Problem polega na tym, że biorę te leki co 2, max 3 godziny. Na zmianę. W nocy jednej tabletki nie wzięłam i mimo, że rano od razu musiałam, bo głowa robiła się sztywna i "nieruchawa", ból nie złagodniał. Jest silny. Może nie tak jak w te pierwsze dwa dni. Jednak czuję się rozdrażniona, różne dźwięki mnie denerwują, nie jestem w stanie szybciej ruszyć głową i najchętniej bym spała. Choć to ostatnie może wynikać z ilości środków przeciwbólowych. 
I tak oto czeka mnie w nadchodzącym tygodniu wizyta u... laryngologa. 

Diagnoza- ostre zapalenie zatok, które są skutkiem kataru alergicznego. Mam nadzieję, że uśmierzy ból, bo mam dość tabletek, które i tak niewiele dają. Za dwa tygodnie idę do alergologa! Czas najwyższy, nie? :/ 

Czuję się paskudnie. Nie mam siły na nic! A głowę z przyjemnością bym odcięła i zakopała gdzieś daleko. 
Mądry Polak po szkodzie... 
Oby tylko udało się wyleczyć zatoki. Słyszałam, że to paskudztwo, które potrafi ciągnąć się miesiącami lub nawracać... Nigdy wcześniej nie miałam problemów z zatokami... :/ 

A to wszystko przypomina mi, że mam zaległą wizytę w sprawie tarczycy... Skończyły mi się tabletki po 6 tygodniach od urodzenia Kudłatej i miałam iść zrobić badania i na kontrolę... No miałam...

piątek, 15 marca 2013

samolotem, samolotem...

Wycieczki to te do sklepu lub na Starówkę czy do parku. Wystarczy wózek, torba z najpotrzebniejszym ekwipunkiem matki z dzieckiem albo i z dziećmi i można ruszać.
Podróże. Te duże i te małe. Te małe to gdzieś razem, że z drugą osobą dorosłą i w granicach max kilkuset kilometrów. Te duże to dla mnie wyprawa z dwójką dzieci bez osoby towarzyszącej mym męczarniom. Taką dużą podróż odbyłam ostatnio z dziewczynkami do Dziadków, samolotem tzw.tanich linii lotniczych- nie będę ukrywać nazwy- Ryanair!
Czasem może i uda się kupić tanio. Ale obsługa i dodatkowo płatne usługi są... Kulturalnie mówiąc, a raczej pisząc są...NIE MA! Dokładnie rzecz ujmując obsługa istnieje, ale sama dla siebie. A dodatkowe usługi jak priorytetowe wejście na pokład, oczywiście istnieje i można wykupić, ale z respektowaniem tego... Zapomnijcie. Szkoda tracić kasę.


Pierwszy lot Kudłatej - w tamtą stronę- był mimo późnych godzin o wiele łatwiejszy. Choć myślałam, że będzie tym trudniejszym, właśnie przez te późne godziny. Kudłata chodzi spać  na noc, tak w granicach od 18 do 19:30. A my wystartować miałyśmy o 19:55. Na miejscu o 22 z minutami. Nim doczekamy się bagaży i potem dojazd do domu Dziadków... No masakra! Bałam się bardzo! Do tego zminimalizowanie bagażu... Dla 3 dziewczyn jeden bagaż główny 15kg, dwa podręczne i wózek z fotelikiem... A ja tylko o dwóch nogach i rękach...
Przy odprawie głównego bagażu otrzymałam pocieszającą wiadomość. Ludzi jest malutko, tak że jeśli każdy by chciał to mógłby siedzieć przy oknie. O ile wszyscy będą przed czasem odprawieni, samolot może wystartować szybciej nawet do 40min!! Jeśli o mnie chodzi- wiadomość super!
Czas na bramki i kontrolę, czy nie mam ochoty zabić pilota i innych współtowarzyszy podróży. I tu zaczęły się drobne, acz śmierdzące problemy... Musiałam złożyć wózek, żeby go "przepuścić przez maszynkę". Okazało się, że jest za szeroki, więc musiałam go składać niemal do części pierwszych. Fotelik też musiał odbyć tą samą drogę. Strażnik zachwycony oczkami Kudłatej wziął ją na ręce żebym mogła z Zetką przejść przez bramki "czy piszczę". No nie piszczę. Wózek z fotelikiem już przejeżdżały na drugą stronę. A w tym czasie... Kudłata z miłości do strażnika... Ubrązowiła mu białą rękawiczkę...a jaki fetor był przy tym... No i jej złoto było piszczące podczas przechodzenia przez bramkę. Więc strażniczka mnie obmacała, tylko nie wiem po co, jeśli kilka sekund wcześniej przechodziłam z Zetką. Ale Kudłatej już nie tknęła... Jak wszystkie puzzle podróżne zebrałam, musiałyśmy udać się do pokoju matki z dzieckiem. Kudłata cała już była w złotku. Mycie i przebieranie i sruu do bramek.
Miałam wykupione wejście priorytetowe. Wiecie jak to wyglądało? Przy bramce obsługa powiedziała mi, że mam podejść do kierowcy autobusu, że mam priorytet i ma mi otworzyć pierwsze drzwi! O łał!!! Szkoda, że nikt z obsługi nie pomógł mi zejść po schodach do tego autobusu... Dla przypomnienia- wózek z dzieckiem, dwa podręczne bagaże i drugie dziecko... Pomógł mi Anglik.
Dotarłam do autobusu. Kierowca uprzejmy, bez szemrania otworzył mi pierwsze drzwi. I co? I na szczęście podróżnych było tyle, że każdy mógłby siedzieć przy oknie... Bo jak podjechaliśmy pod samolot, kierowca też otworzył najpierw pierwsze drzwi. I nim ja, wielbłądzica ruszyłam z kopyta... Stado dzikich antylop pognało... Ze mną został wcześniej wspomniany Anglik i jakaś parka. Oni wzięli Zetkę, on wózek. Przy samolocie musiałam zostawić i złożyć wózek i zostawić fotelik. Więc na pokład samolotu, trzymając prioryretowy bilet...weszłam ostatnia!
Bez komentarza!


Chusta baaardzo mi się przydała gdy wysiadałyśmy. Kudłata nic a nic nie spała. Miała tylko jeszcze większe oczy i gigantyczny uśmiech na twarzy. Opuszczając pokład samolotu wzięłam Kudłatą w chustę, jeden bagaż podręczny na plecy, drugi pod ramię i Zetkę za drugą rękę. Wylądowaliśmy na samym końcu lotniska, więc do check in szłyśmy kaaaaawał drogi. Ramiona czuję jeszcze dziś!! Ale dałyśmy radę!

Pobyt u Dziadków minął błyskawicznie! Mimo braku słonka i tak czuć było wiosnę przy 10-12 stopniach! I całe pola żółtych, rozkwitających żonkili...wiosna!
Ostatni dzień, niedziela, przygotowała nas na powrót w arktyczne miejsce... Było baaardzo zimno i był okropny, przejmujący, lodowaty wiatr.


Zazdrosna o Dziadka Zetka ;)
 Zetka z kuzynką :)
 Kudłata z kuzynką :)
Kuzynki- psiapsiółki, Zeka mówi po polsku, kuzynka odpowiada jej po angielsku. Kuzynka mówi po angielsku, Zetka odpowiada po polsku :D  Choć i tak i jedna i druga pojedyncze wyrazy z drugiego języka wrzucały w swoje wypowiedzi :)
 Kuzynka, kiedy zobaczyła pierwszy raz Kudłatą, podeszła do mamy i spytała "Mamo, czemu ona ma takie wielkie oczy?" :)))


Powrotu bałam się mniej. Przed podróżą oczywiście. Bo mimo takich a nie innych zastanych warunków w pierwszej podróży, nabrałam siły i wiary, że teraz to tylko lepiej... 

Nie mówić :/
Niby już doświadczona. Niby. To były istnie sielankowe warunki. Teraz czekało mnie piekło!?!

Aby przyśpieszyć swój "priorytetowy" bilet, postanowiłam wózek oddać już z bagażem głównym. Kudłatą trzymałam tylko w foteliku, bo wyjąć z fotelika jest szybciej niż z wózka, który trzeba jeszcze samodzielnie złożyć pod samolotem. Jak się okazało. Nie zrobiło to żadnej różnicy :/
Nie wspomnę o tym, że kiedyś nie trzeba było wykupować (teraz też nie, bo to g...daje) biletów pierwszeństwa itp. Matki z dziećmi, kobiety ciężarne i osoby niepełnosprawne były proszone przez obsługę jako pierwsze- po prostu. Wiem, bo latałam jak byłam z Zetką w ciąży i później już z samą Zetką. Teraz już "moda" na to minęła...
Wracając było baaaaaardzo dużo dzieci i tych kilkuletnich i tych "wózkowych". Przy bramce były dwa pasy- priority i dla wszystkich. Przy tej priorytetowej stały 3 osoby. Podróżujący z dziećmi stali jak wszyscy- w głównej kolejce. Nim my zostałyśmy odhaczone, otworzyli wejście do samolotu. I wierzcie mi, wszyscy równo wystartowali jak na zawodach. My nie, bo czekałyśmy aż nas odhaczą! A dodam, że w drodze powrotnej samolot był niemal pełny!! No i oczywiście, byłyśmy na szarym końcu. Wkur...się nie na żarty! W końcu płaciłam dodatkowo za cholerny priorytet!! Wyprzedziłam wszystkich pasem priority i na pasie lotniska... Złamałam przepisy!!! Nie szłam drogą wyznaczoną tylko ścięłam ją po skosie! Za mną leciała krzycząca obsługa lotniska! Byłam już tak naminowana, że jak facet na mnie naskoczył to ja tak zaczęłam szczekać, że kłaniał się w pas, przepraszał i odszedł. Świnia! Mógł pomóc chociaż. Choć z drugiej strony bał się pewnie, że go pogryzę! ;) Oczywiście, jak mnie gonił to krzyczał, że nie wolno tak chodzić, że za wszystkimi, że ścieżka itp itd... A ja, że mam w dupie tych wszystkich, ścieżki itp itd. Płaciłam za wejście priorytetowe, a jestem ostatnia. Nie wiem jak to jest. Zawsze jak jestem bez wsparcia kogoś, agresor w kryzysowych sytuacjach szybko mi się załącza i nie pozwalam sobie na słodkie słówka i łagodne, polubowne rozwiązywanie sytuacji. Budzi się we mnie dzika bestia! A wystarczy jak jestem gdzieś z Nim... Taka jakaś miękka klucha się robię :) Nie dość, że ja nie krzyczę i nie wykłócam się o swoje, to jeszcze jestem zbulwersowana jak np On staje się agresywniejszy... :D
No cóż... Wtedy pół lotniska mnie słyszało... Oczywiście na pokład samolotu jak się doczłapałyśmy to nie było lekko. 2/3 długości musiałam przejść, żeby znaleźć miejsce dla nas, żebyśmy razem mogły siedzieć!?!
Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz... Czemu pierwsze kilka rzędów jest zarezerwowanych, tzn nie można usiąść w tych rzędach, mimo, że tam i tak ostatecznie nikt nie siada?!? Czy ktoś z Was zna przyczynę "blokowania" tych rzędów siedzeń w Ryanair?
Tak jak wcześniej wspomniałam, samolot był pełen i pełno w nim było dzieciaków! W tym trójka wyjących na przemian od samego początku! Więc co zrobiła obsługa samolotu?!? Podkręcili temperaturę na pokładzie chyba na maksa! Ja się rozpuszczałam, Kudłata bez skarpet i ostatecznie w samym body siedziała. Choć bardziej odpowiednie jest stwierdzenie wierzgała! Zetka z wielkimi czerwonymi wypiekami zrobiła się niespokojna. A te wyjce jak wyły tak wyły... Koszmar!

Muszę dodać coś na plus polskiej obsługi lotniska! To było za czasów podróży z samą Zetką i wciąż jest! Jest mi bardzo przyjemnie i lżej dzięki temu!
Mimo, że w UK jest wiele ułatwień dla kobiet z dziećmi, czy latałam do Norwegii, czy Niemiec,  to jeśli chodzi o obsługę przy samolotach tylko w Polsce się z tym spotykam. Gdy samolot ląduje na polskim lotnisku i na pokładzie są matki z "wózkowymi" dziećmi, to obsługa wyciąga wózki i ustawia przy schodach przy samolocie! Kudłatą od razu wsadziłam do wózka i wszystko było lżejsze, łatwiejsze i szybsze. Jak wylądowałyśmy w UK, to i fotelik i wózek wyjechały razem z bagażami... I to jest niezależne od linii lotniczych!

Podsumowując podróż... Bolały mnie i w sumie, to wciąż czuję ramiona i barki. I już wiem, że jeśli kiedykolwiek będę miała lecieć znów Ryanair - nie będę nic dokupować z usług dodatkowych. I tak nie są respektowane...


I jeszcze fotka z pobytu. Wyszło tak, że Zetka i Kudłata mają w misiach po 8 miesięcy :) Więc takie zdjęcie nabrało dla mnie sentymentu- sesja misiowa ;)
U góry jest Zetka, na dole Kudłata :)

Wszystkim mamom wybierającym się z dziećmi samolotem- życzymy ułatwień i przyjemnej podróży ;)
 

poniedziałek, 4 marca 2013

znów nieco wspomnień...

Szybki wypad do Jego rodzinnego miasta po paszporty. W niedzielę popołudniu wyjechałam, żeby przed północą dotrzeć. Wstać przed 7. Pojechać do Urzędu po paszporty i zdążyć na pociąg powrotny przed 9.
W tym roku to już druga taka ekspresowa wycieczka. W styczniu był Gdańsk.
Już wracam. W torebce szczoteczka i pasta do zębów. Piżama. Bielizna. I najważniejsze- paszporty.

Jak przyjechałam to taka mieszanka dziwnych uczuć mną zawładnęła.
Bydgoszcz, bo o niej jest mowa. Tu się urodziła moja mama. Tutaj urodził się On. I tutaj urodziła się Zetka.
Tutaj mieszkają Jego rodzice. A ja byłam i jestem przejezdna. Co będzie- nauczyłam się nie gdybać.

Wysiadłam na Leśnym. "Swojej" dzielnicy. Przedreptałam chyba wszystkie uliczki. Znam każdy zaułek. Tutaj rozpoczęliśmy nasze wspólne dorosłe życie. Tutaj pierwsze miesiące przeżyła Zetka.
Nie każdy ma takie szczęście, że jeszcze będąc na studiach może wprowadzić się ze swoją drugą połówką na "swoje". Nam się poszczęściło. I choćby dlatego to miejsce powinno budzić pozytywne emocje. Powinno.

Na dworcu czekali na mnie już rodzice. Tata powiedział "Patrz, Twój pomarańczowy domek". Bo Zetka tak nazywała, do dziś tak nazywa domy- po kolorach :) Wtedy mama dodała "Jaki on tam jeszcze jej". I coś w tym jest.

On nie chce w ogóle przyjeżdżać tutaj. Zbyt wiele negatywnej energii się wytworzyło przed wyprowadzką z miasta. Ale...

Spojrzałam na blok. Ciarki mnie przeszły. Zero tych śmiechów, imprez, wspólnych wieczorów. Tylko ostatni okres. Kryzys. A że trwał trochę i dusiliśmy się w nim, zatarł wszystko co przyjemne.
Jak złośliwe trolle zaczęły wypełzać czarne wspomnienia. Krótkie, sugestywne filmiki...
Ciekawe czy jadąc tutaj, jak On wspomniał Tą Osobę, to czy właśnie przez to, że tutaj jechałam, czy świadomie, czy zupełnie nieświadomie?

Kryzys. Jeden i oby jedyny. Wielki. Wręcz gigantyczny. Błędnie podjęte decyzje. Złe wybory drogi. Sytuacje pod ścianą. Utrata przyjaciół. Utrata wiary w Nas. Gasnąca nadzieja na Razem, na My, na Wspólna przyszłość.
Wtedy wiele zdarzeń, które dla ludzi wokół miały być wypadkami, były sytuacjami na zimno przemyślanymi. Wypadki były planowane. Bo chęć, wydawało się wówczas, chwilowej odskoczni była silniejsza niż racjonalne, trzeźwe podejście do rzeczywistości, w której z każdej strony były tylko złość, wytykanie, wyrzuty. Brak słów otuchy, psychicznej podpory. My byliśmy głęboko na dnie i w tym dole byliśmy udeptywani przez otaczającą nas społeczność.
To był czas, kiedy mieszkaliśmy razem (bo to, że jesteśmy razem, nie oznacza w naszej historii, że tyle razem mieszkamy nawet w okresie już poślubnym!). Mieszkaliśmy razem, czyli teoretycznie byliśmy baaardzo blisko siebie. Teoretycznie. Bo to był okres, kiedy tak naprawdę byliśmy najdalej od siebie. To może śmiesznie zabrzmieć. Ale byliśmy dwiema odrębnymi postaciami, walczącymi ze sobą niemal na noże o... O to, by ta druga strona nie cierpiała tyle... Wypadek... Chęć ucieczki... Jak nigdy byliśmy na granicy "być albo nie być". Zaplątani niewidoczną nicią w błędne rozumowanie "zmniejszenia" bólu, nie bycia problemem dla tej drugiej strony.
On wspomniał Tą Osobę. Która w tym okresie była gdzieś obok. Dalej i bliżej. Jedyna osoba, która potrafiła Nas pogodzić, wzmocnić, postawić na nogi. Zimny kubeł.
To Ta Osoba przecięła ostatecznie nić, która Nas razem trzymała. Która Nas plątała. Nie jedna para już parą by nie była. To co Nas łączyło, mimo pełnego gniewu, smutku, bezradności, zostało raz, drastycznie przerwane. Nie ma łączącej nas nici..
Tylko, właśnie przez Tą Osobę, a może dzięki Tej Osobie, oboje zrzuciliśmy tą gnuśniejącą w Nas nić. Wstaliśmy obolali, powykręcani od nienaturalnie trzymającej Nas przez długi okres więzi. I... I okazało się, że ta więź już dawno powinna być zerwana. Pod nią, nieśmiało, jak pierwsze kwiaty na wiosnę, walczące z zalegających jeszcze śniegiem, budziły się emocje, o których istnieniu już zapomnieliśmy. Wiara, nadzieja, szacunek, miłość, o ironio- zaufanie. Odnaleźliśmy siebie.
Tak teraz zastanawiam się, ze zwykłej ciekawości, co z Tą Osobą się dzieje. Po tamtych wydarzeniach wiele różnych emocji/myśli/słów ciskaliśmy. Większość to były...złorzeczenia. Od jakiegoś czasu jestem "ustabilizowana" emocjonalnie do przeszłości. Chciałabym, aby Tej Osobie ułożyło się wszystko jak najlepiej dla niej. Chciałabym powiedzieć "Dziękuję". Jest tylko jedna osoba, która ma prawo do pierwszego ewentualnego, jakiegokolwiek ruchu. I nie ja nią jestem.

„siedzieli w milczeniu, patrząc, jak zapada zmrok. Może myśleli o swoim niespokojnym życiu. O tym wszystkim, czego sobie nie powiedzieli, o dawnych obelgach i kłótniach, o tych okresach, kiedy się nie widywali. Zastanawiali się, czemu życie zawsze kończy się niechcianą śmiercią”

Wpis z: Cabré, Jaume. „Wyznaję.” Marginesy, 2013-02-21. iBooks.
Ten materiał może być chroniony prawem autorskim.


Zaraz za blokiem był park. Był i wciąż jest. Przejeżdżałam obok. Park nie wywołał lawiny negatywnych wspomnień. Nie mógł ;) To jedyne miejsce, gdzie nawet w okresie kryzysu, byliśmy raczej uśmiechnięci. A wszystko to za sprawą Zetki, która nie pozwalała na zamykanie się w sobie i medytowanie o tym, co by tu zrobić, żeby się odciąć ;)  No i nawet jak byliśmy w parku w trójkę, to wśród ludzi, nie bardzo chcieliśmy się uzewnętrzniać ;) Ale przy Zetce nie było nawet na to czasu. Było jej wszędzie pełno/szybko/wysoko ;)






W Jego rodzinnym domu...
Dziwne uczucie. Wchodząc po klatce uświadomiłam sobie, że nie było mnie tu dobrze ponad rok czasu. A na noc?? Kopę lat... Nie wspominając o tym, że bez Niego nigdy nie nocowałam u Jego rodziców ;)
Nic się nie zmieniło. Tylko zapach na klatce, taki specyficzny kiedyś był. To był - już nie ma.
Czułam się jak nastolatka. Serio serio. Tak totalnie nieśmiało, wręcz byłam zawstydzona tym, że nocuję u Niego. Tfu. Nie u Niego ;) U Jego rodziców. Przez głowę leciały mi pytania: czy tak wypada, czy nie głupio... :P

Bydgoszcz. Nie będę ukrywać, że jako miasto, po całości, to jedno z najbrzydszych w Polsce. No niestety. Urodą nie grzeszy. Pracy też brakuje. Miejsc na wieczorne wypady w okresie studenckim...brak.
Jednak powitała mnie przepiękną, słoneczną, zupełnie bezchmurną pogodą. Z sentymentem do dworca szłam pieszo. Większość miejsc- sklepów, barów i nieśmiertelnych banków- jak stało tak stoi.
Jest kilka miejsc, które warto zobaczyć. To tramwaj wodny. To Wyspa Młyńska. Herbaciarnia Asia. Olbrzymia przestrzeń w Myślęcinku na leniwe, długie spacery.
Sama, chciałabym pochodzić po uliczkach Leśnego. Pobuszować w tamtejszych lumpach ;)
Czy coś jeszcze? W informatorach turystycznych znajdzie się więcej miejsc. Napisałam tylko co mi się w Bydgoszczy podoba. Subiektywnie, wg mnie to są bydgoskie perełki.




 W oczekiwaniu na Tramwaj Wodny:



 Wspomniana przeze mnie Herbaciarnia i tzw Bydgoska Wenecja, a raczej jej skrawek ;)
 Na Wyspie Młyńskiej:




W Myślęcinku:


A teraz najwyższy czas zacząć się pakować. Jutro wylot. A póki co wyjęłam z piwnicy torby :) A spakować muszę i obie dziewczynki i siebie. To zaledwie 5 dni. Jednak biorąc pd uwagę nadmierne uzewnętrznianie się i górą i dołem Kudłatej muszę mieć zapas. Z Zetką nigdy nic nie wiadomo- choć póki co ma tylko 3 zestawy ciuchów, w których non stop wciąż chodzi. No i ja- żeby nie było, coś do wyboru muszę mieć, a nie że nie będę miała w co się ubrać... ;)

Przyznam się bez bicia, że jadąc do Bydgoszczy uświadomiłam sobie...jaką zafundowałam sobie szkołę przetrwania... I obym ją przetrwała. Lecimy same. Trzy babeczki. Bez Niego. Przeraża mnie wyjście z samolotu... Kudłata, Zetka, bagaże podręczne. A bagaż główny, wózek dopiero w hali... Czy do jutra zdążę zapuścić tak ze dwie dodatkowe ręce??!!?? :)