poniedziałek, 17 grudnia 2012

Szary... E.L.James

Przeczytałam. I mam swoje zdanie.

Książka wywołała wielkie poruszenie w świecie. Na forach czy blogach przeważają negatywne czy wręcz bardzo negatywne opinie o tej książce. 

No cóż. Pójdę pod włos- mi sie podobała! I już! Tak po prostu! 

Według opinii masowo wypływających na necie, jestem mało wymagającą, zasuszoną gospodynią domową, bez ambicji... Tak oględnie i w bardzo subtelny sposób można streścić to, jak zostały podsumowane osoby, którym ta książka się spodobała...

No cóż. Wiele wypowiedzi było napisanych przez osoby, które nawet nie czytały samej książki, tylko streszczenie czy recenzję innych. 

Przyznaję, książka nie jest dziełem wybitnym. Nie jest to nic z tematyki poważnej, którą preferuje tak wiele osób (ciekawe czy w ogóle czytają jakiekolwiek książki). Przyznaję, to erotyk! Przyznaję, nie dziwię się, że facetom ta książka może się nie podobać. Faceci lubią mocne sceny- bij zabij czy ostry seks. A to nie książka sensacyjna ani nie pornol. Przyznaję, to proste, nieskomplikowane czytadło. Bez wielkich odkryć. 

Przyznaje, że obie części wciągnęłam i czekam na trzecią. 
Czyta sie łatwo, prosto i szybko. I tak! z wypiekami na twarzy. 

A co to za książka? To bajka. Bajka dla dużych dziewczynek. To współczesna wersja Kościuszka. Dziewczyna zakochuje się w najprzystojniejszym, najbogatszym, inteligentnym, będącym właścicielem rozszerzającej się na różne dziedziny korporacji, chłopaku. I on wprowadza ją w świat dorosłych, w świat bogatych i w świat zupełnie inny niż, spokojne, zwyczajne życie studenckie, jakie prowadziła.

Krytykuje się opisy scen łóżkowych...Zastanawiam się, czy osoby krytykujące uprawiają seks, albo czy jeśli uprawiają, to czy to jest seks taki na zasadzie "zrobię swoje co należy, po cichu, z wyrazem totalnego obrzydzenia na twarzy"... Krytykuje się, że bohaterka w chwilach uniesienia chichocze, czy używa śmiesznych, banalnych określeń. A co?? Wy, krytykujący, nie?? Bo ja przyznaję. Nie raz czy nie dwa, chichramy się, wygłupiamy, czy śmiejemy z siebie podczas seksu! O ła!!! Napisałam to!! Uprawiam seks! Będę potępienia!!! Na pewno! I do tego, uważam i przyznaję, że nie tylko na "wymuszonego ponuraka" ale i bawi mnie seks... Ale ze mnie potwór!!! .... 

I mam jeszcze inne pytanie do tych, co krytykują. Czy jeśli ktoś przeczyta lekką, łatwą i przyjemną książkę, bez wielkich tematów, bez naukowych dywagacji czy politycznych niesnasek, jest kimś gorszej kategorii??? 

Ja czytam książki o różnej tematyce. Czy to, że mam ochotę od czasu do czasu przeczytać coś, co nie ma nic wspólnego z poważnymi i szanowanymi przez ogół tematami, jestem gorsza?!? Gówno prawda!!! Bo, nie wierzę, że te wszystkie osoby, które tak bardzo krytykują tą książkę, czytają zawsze i tylko książki popularno-naukowe. 
Takie ściemy-  to nie mi!! 

I jeszcze doleję oliwy do ognia...
Dowiedziałam się, że wśród moich znajomych, wiele koleżanek czytało czy czyta tą podłą, haniebną książkę. I, o dziwo, tym dziewczynom też się bardzo podoba. Też wchłaniają książkę. 

Pogrążam się, prawda? Nie dość, że przeczytałam, nie dość, że mi się podoba, nie dość, że...uprawiam seks, to jeszcze ośmielam się napisać, że w moim otoczeniu są inne osoby, którym ta książka się spodobała. I co gorsza, w większości to nie są gospodynie domowe!!! To i matki i pracujące i bezdzietne kobitki, i studentki... 

A ja czekam na trzecią cześć tej bajki. Bajki dla dużych, niegrzecznych dziewczynek...


czwartek, 6 grudnia 2012

Dietetyjki ciąg dalszy...

 Dzisiaj Mikołajki. Ale ja o czym innym... Bo ile można z tym Mikołajem ;)
 
Mija już szósty tydzień moich wypocin...tzn doskonalenia swojego ciała. Jestem z siebie dumna! Choć moje efekty nie są tak spektakularne jak Jego. No ale, nie obwijajmy... On miał i jeszcze ma nieco więcej ciałka takiego nadprogramowego. A u mnie teoretycznie nie było, bo te mierniki wskazywały, że "jestem w normie". Halo?!? Czyjej normie? ;) Moja norma to leżące od kilku lat ukochane spodnie, w które już już prawie się mieszczę. Ale jeszcze prawie :/
Nie ma co narzekać z drugiej strony, bo bez pomocy osób wyszkolonych ku temu, pewnie długo bym dochodziła, tzn wchodziła w TE spodnie ;)

Nie byłabym sobą, gdybym się nie pochwaliła swoimi osiągnięciami, które były raz mniejsze, raz większe, czasem coś "grzeszyłam"- bo to ludzka rzecz, no przecież ;-)

Zaczynałam... Z wagą 72,2kg, w obwodzie w pasie 93cm. Sporo! Sporo za dużo. Podczas ostatniego spotkania, z Dietetyczką, po pięciu tygodniach diety i ćwiczeń, które obecnie już trwają po 2 godziny trzy razy w tygodniu: waga 66,2kg!!!! :D w pasie 81cm!!!! :D  Zbliżam się wagowo do tej swojej sprzed obu ciąż, a brzucholec... Jeszcze z dyszka cm i będzie dobrze!! :)

Nie okłamując nikogo, przyznaję się, że nie zawsze było różowo. Na dzień dzisiejszy mam dość pomidorów. Już na nie patrzeć mnie mogę ;) Zaczęłam kupować różne odmiany tych malutkich, byleby coś zmienić. No i zdarzały się grzeszki :) Przyleciał mój brat. Po pięciu latach nie bycia w Polsce objadał się polskim, najpyszniejszym pieczywem. No i bądź tu mądra!! Świeża bułeczka pachnie, wędliny kuszą... I skusiłam się. Innym razem byłam w knajpie i zamiast zaplanowanej kolacji zjadłam pierogi. A to chrupnęło się jakieś ciacho, czy raz wchłonęłam drożdżówkę z serem... Mmmm pychota!!
Ale grzeszki odpokutuję regularnym i wyciskającym ćwiczeniom. Chodzę trzy razy w tygodniu. Dodatkowo ćwiczę w domu i jeszcze raz w tygodniu jeżdżę do innej gym, na inne ćwiczenia. Dzięki temu moje grzeszki zostają wypalone. :)
Inny kryzys to okres po trzecim tygodniu, kiedy waga spadła zaledwie o dwie dziesiąte kilograma :/ Nie było mi wesoło. Ale pocieszyła mnie i wytłumaczyła mi taki stan rzeczy Dietetyczka. Muszę pamiętać, że jestem po porodzie. Kobiecy organizm regeneruje się przez rok! I mój organizm szybko dostosował się do nowych nawyków żywieniowych. Aby ruszyć wagę, Dietetyczka zmieniła mi menu. Po tygodniu blisko 2kg spadły! Teraz, aby organizm się nie przystosowywał, mam co tydzień inaczej układany plan. Co to znaczy? Że w jednym tygodniu mam np.4 posiłki, a w drugim 5 ale mniejszych. No i waga drgnęła i spada! :)

Aż boję się świąt... W tym czasie tyle pokus... Najważniejsze, żebym utrzymała wagę, żebym nie nagromadziła świątecznych zapasów! :)
Dzięki tej diecie i ćwiczeniom zauważyłam wielka poprawę kondycji!! Po pierwsze bóle pleców zniknęły! Po drugie granica zmęczenia jest dalej. Granica obciążenia jest większa.
Jak zaczynałam, to np. na bieżni spokojny bieg to 6,5km/h , szybki- gdzie łapałam zadyszkę to 7-7,2km/h. Teraz? Dzisiaj np.godzinę biegłam 7,5km/h na 5 poziomie nachylenia! Ćwiczenia mięśni nóg zaczynałam przy obciążeniu 20-25kg, w zależności od rodzaju ćwiczenia, a teraz 35-40kg! Mimo zmęczenia, mam ochotę na jeszcze! Im więcej ćwiczę, tym więcej chcę ćwiczyć! Uzależniłam się od tego. Marzy mi się bieżni w domu! Mogłabym codziennie sobie biegać, niezależnie od pogody czy sytuacji kryzysowych z dziećmi... Jest czas- hop na bieżnię. Kiedyś będę miała! Zobaczycie :)


A teraz coś dla lubiących mocne wrażenia i horrory :) Ci co są wrażliwsi... 
                   zaraz po ciąży                            5 miesięcy po ciąży
 
Tak więc, nie nudzą tyle o sobie... spodnie- here I come :-D

sobota, 1 grudnia 2012

podsumowując Lublin

Jesteśmy już tutaj rok! Czas minął błyskawicznie. Przez ten rok staliśmy się niemal tubylcami, a nie przejezdnymi turystami ;)
Wydaje mi się, że poznałam Lublin nieco lepiej. Nie tylko jego zabytki, miejsca na spacery. Poznałam jego duszę, która jest zupełnie inna od miast, w których mieszkałam wcześniej. A wcześniej mieszkałam w miastach w Polsce północno-centralno-zachodniej :) Jako turystka bywałam na południu Polski, ale tutaj, w tych regionach naszego kraju nigdy wcześniej nie bywałam.

Lublin.

Dla mnie to miasto pełne kontrastów. Pełne nowoczesności, podmuchu "zachodniego" trybu życia. Z drugiej strony pełen bardzo biednych, prostych ludzi. Tysiąca budynków kościoła katolickiego i mnóstwa bardzo religijnych ludzi.

Lublin to dla mnie Barcelona w Polsce. Miasto kościołów, olbrzymich budowli z jeszcze większymi plebaniami i otaczającymi je parkami, bardzo przypomina Barcelonę. Tutaj na każdej ulicy, zwłaszcza w centrum miasta, jest wielki, naznaczony historią budynek modlitwy. Kościół, zakon, plebania... Są to przepiękne budynki, warte dokładniejszemu przyjrzeniu się przez turystów. Nie tylko katolickich. Ale i są "nowoczesne" kościoły, które są większe, "bogatsze" i... okropne. 
Jechałam z Zetką autobusem i przejeżdżałyśmy obok jednego z takich nowoczesnych, a Zetka "Patrz mamo, jaki brzydki blok". Mówię, że to kościół. A ona niezrażona "ale brzydki" - czyli nawet dziecko widzi brzydotę ;)

Duża liczba współczesnych budynków kościelnych, przypomina mi jak dużo jest tutaj ludzi wierzących, wyznania katolickiego. Tutaj, w Lublinie, nie jest niczym dziwnym, choć dla mnie było to szokujące, gdy widziałam to początkowo, wyciąganie łańcuszków zza bluzek i przeżegnanie się gdy osoba przejeżdża/przechodzi obok kościoła. Nie ma tutaj reguły jak wygląda taka osoba. Widziałam dziewczyny przed nocnymi imprezami, w mini spódniczkach, chłopaka w dresie i oczywiście najczęściej osoby starsze. Nie ukrywam, że początkowo, zwłaszcza widząc młode osoby, bardzo mnie to dziwiło. W Gdańsku? W Poznaniu?... NIGDY się z czymś takim, publicznym nie spotkałam. Nie mówię, że tak nie jest w innych miastach. Po prostu tutaj, to jest normą ?!?
Wiara jest tutaj czymś bardzo ważnym. Ale jest to wiara nie znosząca sprzeciwu, radykalna. Jechałam raz z taksówkarzem (tzn.nie raz ;) ale, że z TYM i tego miałam ochotę skopać). Jechałam z Kudłatą. Facet zagadał. O gratuluje dzieciątka, to takie budujące. A chłopczyk czy dziewczynka. Mówię, że druga dziewczynka. Oj to nie dobrze, bo bozia woli chłopców (czyj bozia?? jaki bozia??). No, ale pani młoda, to teraz pewnie mąż będzie chciał chłopca. Mówię mu, że już nie chcemy dzieci, że to koniec. Ale jak to, tak nie po bożemu. Każdy mężczyzna chce mieć syna. To takie ważne żeby rodzina była pełna. (Hello... a teraz to niby co??) Pod lusterkiem miał ten łańcuszek z koralików i krzyżem. Nie pamiętam jak się to nazywa. To mnie rozjuszyło. Takie uczucia mnie ogarnęły "nie po bożemu"... 
Boję się momentu, kiedy Zetka będzie w grupie, w której zaczyna się religia jako zajęcia obowiązkowe z siostrą zakonną. My stanowczo jesteśmy przeciw takim zajęciom w placówkach oświatowych. Boję się reakcji nauczycielek, choć z drugiej strony to dość nowoczesne przedszkole, dużo tam dzieci mieszanych małżeństw (że polsko-zagranicznych).  

Kontrastem dla tego, chciałoby się napisać, katolicyzmu, są studenci. Nie ci z Polski. Studenci z Arabii Saudyjskiej, z Wietnamu, Chin, Indii...  Dziewczyny chodzą w hidżabach. Egzotyczna uroda licznych zagranicznych studentów nie powinna dziwić. No właśnie! Nie powinna. Mnie nie dziwi. Czuję się jak w Anglii. Ale nietolerancja czy wręcz wrogość jest tutaj mocno widoczna.
Można w gazecie miejscowej niemal non stop czytać, a to o zdewastowaniu domu dyrektora Majdanka, a to o próbie zniszczenia samego Muzeum Majdanka czy o tym, że Nowy Kirkut znów został zdewastowany tu czy tam. Przykład, z sąsiedztwa... Byłam na naszej ulicy u kosmetyczki, żeby poprawiła mi pazurki. Nowy salonik, ale niestety BonSai to mój narkotyk i taki profesjonalizm, że chyba nie ma już salonu, który mógłby konkurować. Nie o tym. Wchodzi babeczka, na oko 60+. Coś tam gadu gadu i w końcu zagaduje kosmetyczkę "A te ciemne kunta-kinte to do pani nie przychodzą?" Czizysss... Co za język elokwentny ;)
To z tego rejonu jest duża część tych bojówkarzy. Wiem to od Niego z pracy, gdzie ludzie z tym się nie kryją. Wręcz z dumą opowiadali, że 11 listopada byli w Warszawie...
Kolejnym, dobitnym przykładem zatwardziałości już takiej wręcz nie zdrowej w swej wierze ludzi w Lublinie, jest niedawny, głośny przykład nastolatki zgwałconej, której odmówiono wykonania aborcji w dwóch szpitalach w Lublinie. Ok. Mieli lekarze prawo. Mieli- nie mieli. Kwestia sporna. Ale przyjmijmy nawet, że w 100% mieli. Za to w ogóle nie mieli prawa zdradzać danych osobowych, mieszkalnych itp danych osobistych tej nastolatki i jej rodziny! A z jednego ze szpitali "przeciekły" informacje m.in. do księdza, który starał się za wszelką cenę "zbawić ode złego" dziewczynę. Do tego stopnia, że poszkodowana dziewczyna, w olbrzymiej traumie, została zamknięta w ośrodku, bo jej rodzice chcieli zrobić jej krzywdę!!!???!!! Krzywdę?!? Pomagając wyegzekwować w szpitalu jej prawo?!? WTF?!?
 
Za tym wszystkim idzie...moda! Serio! Tutaj zwłaszcza dziewczyny ubierają się inaczej. Oczywiście nie wszystkie. Ale z Nim stwierdziliśmy, że "główny" nurt modowy to styl "domku na prerii". Ale co ja się znam na modzie ;)

Inna rzecz, która MOCNO rzuca się w oczy. Wszelkie pojazdy uprzywilejowane... Kierowcy tychże pojazdów bardzo sobie biorą do serca to UPRZYWILEJOWANIE!! Jest to BARDZO męczące, zwłaszcza dla tych, którzy mieszkają w samym centrum miasta, pomiędzy kilkoma szpitalami. Uwierzcie mi, w wielu dużych miastach mieszkałam. Wiele nocy w centrum tych miast spędziłam. Ale nigdy nie było tak jak jest w Lublinie. Tutaj, nie ważne czy jest godzina szczytów, drogi są totalnie zakorkowane, czy późna no i totalne pustki na ulicach... Mam wrażenie, że pojazdy uprzywilejowane w Lublinie dzień w dzień prowadzą zawody, kto częściej i głośniej będzie dawał światu znać, że działa! Tyle razy wracaliśmy spacerem, ulice puste, nagle na drogę wjeżdża karetka/policja (choć muszę przyznać, że karetki są mistrzami) i po chwili włącza swoje "wyjce", a po kilkudziesięciu metrach wyłącza :/

Wozy. Nie tylko te uprzywilejowane. Co jest kolejną cechą Lublina, rzucającą się w oczy to olbrzymie rozbicie finansowe, właśnie patrząc na samochody na drogach Lublina. Tutaj jest tak dużo NOWYCH aut z wyższej półki - Merce, Beemki, Panamerki, Majbachy... Serio. Kilka typów samochodów to widziałam po raz pierwszy w Polsce w takim zagęszczeniu- nie licząc Wawki. A z drugiej strony jest tutaj całe mnóstwo samochodów na czarnych jeszcze tablicach. Ja już myślałam, że to tylko maluszki jakieś w stodołach miewają czarne blachy. Jakże się myliłam. 

Podobnie jak z samochodami jest i ze sklepami. Na każdej ulicy jest tysiące lumpeksów. Będąc w ciąży uwielbiałam po nich buszować. Swoją odzież ciążową w sumie w lumpach zebrałam. Ciuszki za grosze. A są i takie, że nawet z metkami można dorwać, nówki.W wielu miastach są lumpy. Ale tutaj jest ich jak mrówków ;)
Z drugiej strony na tych samych ulicach, przy lumpeksach są sklepy gdzie możemy kupić sobie torebkę Giorgio Armanii (zdradzę Wam, że ostatnio widziałam PRZEPIĘKNĄ torebkę Armaniego na wystawie, prosta, elegancka i zaledwie za 4700zł ;/ ), pełno sklepów dla Panów Tommy Hilfilger'a czy parę innych tego typu sklepików.

Bogactwo i przepych przeplata się z biedą i ubóstwem :/ Pomiędzy tymi lumpeksami a markowymi butikami klęczy cała masa ludzi żebrzących. Nie tylko panowie zbierający na naleweczkę - bardzo często spotykam kobitkę, może w moim wieku z dzieciątkiem w wózku... Facet na wózku inwalidzkim z dzieckiem na kolanach... :( Dużo mogłabym wymieniać. To bardzo przygnębiający widok. bardzo...

No i mentalność tutejszych ludzi...
Dzisiaj był dzień otwarty lotniska. Lotnisko w Lublinie, tzn w Świdniku, ale " Lublin Airport" ;) Tłumy, całe masy tłumów i... ZERO ORGANIZACJI!!!! Autobusy wjeżdżały na chodnik aby się minąć, bo wzdłuż drogi były zaparkowane samochody, momentami z obu stron! Zero policji czy kogokolwiek z obsługi, żeby nadzorować ruchem. 


A wiece co jest najgorsze? Jechaliśmy 5km przez...1,5godz. Mięliśmy dość. Kudłata nerwowa, Zetka zasnęła. Potem z nudów zaczęliśmy wydurniać się w samochodzie.




 Kilkaset metrów od lotniska poddaliśmy się i też zaparkowaliśmy na ulicy... Wyszliśmy, doszliśmy i... parking pod lotniskiem prawie pusty! Dzisiaj bezpłatny, otwarty dla wszystkich. Ale stojąc w korkach, bez informacji co dzieje się dalej, ludzie kapitulowali. Koszmar. 
Odnośnie samego lotniska- to byliśmy tam w sumie może z 20min. Takie tłumy! Nikt nie zwracał uwagi gdzie idzie, że są wózki, że dzieci... Koszmar. 
Obeszliśmy budynek główny i sruu z tego stada nieprzytomnych ludzi. 
Budynek ładny- prosty ale nowoczesny. A co mi się najbardziej spodobało?? Kolejka! Pod same lotnisko. Do hali odpraw od kolejki dzielą jedynie drzwi! Rewelacja!!







Kończy się rok jak tutaj jesteśmy. I kończy się pewna przygoda. Nowy rok = nowe... 

                                                                                                                                        :)

Ale o tym innym razem :)


wtorek, 27 listopada 2012

bibliotecznie

Zbliżają się Mikołajki. Robicie dzieciom prezenty? A sobie robicie? Może jakieś książki? ;)

Od września do teraz przeczytałam kilka książek. Wszystkie to...trylogie. Teraz też wzięłam się za książkę...która jest z serii trylogii.
Zacznę od początku :)

Do pierwszej trylogii zachęcił mnie On. On więcej korzysta z audiobooków. Słuchając w drodze...gdzieś...wciągnęło mnie. Ale nie jestem zwolenniczką audiobooków. Wbrew pozorom nie umiem się na nich skupić. Czytam w swoim tempie, czasem lubię wrócić do czegoś co już przeczytałam, zaznaczam ulubione fragmenty. W audiobookach tak się nie da. Więc zaopatrzyłam się w ebooka ;)
Jednego, drugiego i trzeciego...sagi Millenium Stiega Larssona. Świetna!!! Oczywiście wg mnie. To książki z wątkiem kryminalnym. Akcje rozgrywają się w mojej ukochanej części Europy- w Skandynawii. Wciągają. Bardzo. Już, już ci się wydaje, że rozgryzłaś zagadkę, a tu nowy trop, nowe znaki zapytania... I tak do końca. Każda z części to inne zagadki kryminalne, prowadzone przez tych samych bohaterów. Książki jak najbardziej dla faceta i dla babki- o ile ktoś coś takiego lubi :)
Dla przypomnienia, saga Millenium składa się z książek:
1. Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet
2. Dziewczyna, która igrała z ogniem
3. Zamek z piasku, który runął


Byłam w rozjazdach jak czytałam. Mimo, że uwielbiam zapach tradycyjnych książek. Lubię czuć fakturę kartek. Tak podczas tych karkołomnych wypraw okołorodzinnych pokochałam ebooki!! W czasie gdy Zetki, Kudłatej i moją szafą była podróżna torba, nie mogłabym sobie pozwolić na odrzucane kolejnych tomiszczów. A tak- wszystko elegancko na półce, można wertować i wracać do wcześniejszych stron, można zaznaczać ulubione fragmenty. Tylko wszystko to jest w i tak branym ze sobą sprzęcie: iPad, laptop, iPhone... To jest bardzo wygodna forma książki dla podróżnych, dla tych co dużo czytają a nie chcą pakować dodatkowych kilogramów w bagaże. Dodatkowym atutem ebooków jest to, że nie potrzeba teoretycznie oświetlenia dodatkowego. A to ważne, zwłaszcza gdy śpi się w jednym pokoju z dziećmi :)

 

Kończąc Millenium byłam u rodzinki. Tam sis poleciła mi książki, które tematycznie są z innej bajki. Też trylogia. :) Zaczęłam u niej czytać serię Igrzysk śmierci Suzanne Collins! To książki science-fiction. Choć trochę przeraża, że to wcale nie musi być fiction... Straszna wizja świata. Do czego może doprowadzić chęć władzy, stłumienia buntu i masowe zachłyśnięcie się wszelkimi, już teraz tak popularnymi, programami w stylu reality tv... Książki czytałam, a raczej połykałam. Główna bohaterka, była tak irytująca... Aż wkurzało, że to ona jest głównym bohaterem. Jedyne co mi się nie podobało to samo zakończenie. Takie przewidywalne i w amerykańskim stylu. Ale nie napiszę jakie :)
Na tą serię składają się książki:
1. Igrzyska śmierci
2. W pierścieniu ognia
3. Kosogłos


Później wzięło mnie na starą sagę rodzinną. Znałam w sumie tylko pierwszą część i dopóki nie zakupiłam jej ostatnio i wtedy dowiedziałam się, że są jeszcze dwie części. A jeszcze niedawno, że jeszcze dwie, o których też nie wiedziałam. To smutna saga. Tragiczna. O rodzinie, o zdradzie rodzicielskiej, o zemścić, o tym jak przeszłość ma silny wpływ na teraźniejszość i jak może strasznie namieszać w przyszłości, mimo największych chęci i prób wycięcia jej z pamięci. A saga ta jest napisana przez V.C. Andrews:
1. Kwiaty na poddaszu
2. Płatki na wietrze
3. A jeśli ciernie
Te trzy przeczytałam. Dwie mnie bardzo wciągnęły. Trzecia była dość męcząca. Fabuła nie była zła, ale forma w jakiej została ta książka napisana... Daje wiele do życzenia. Mi się to strasznie dłużyło... A jeszcze jest:
4. Kto wiatr sieje
5. Ogród cieni
Szczerze mówiąc ta trzecia książka zniechęciło mnie do sięgania po kolejne... Chociaż pierwsze dwie części bardzo wzruszały. Zwłaszcza jak się jest samemu już rodzicem...

Teraz zaczęłam czytać kolejną książkę- jak się oczywiście okazało, to też seria. Głośno o niej teraz! Budzi sprzeczne emocje. Na pewno jest kontrowersyjna. Podzielę się z Wami moim zdaniem jak skończę czytać :) A biorąc pod uwagę, że zaczęłam wczoraj i jestem w połowie... Szybko się podzielę ;) 

(Już pierwszy tom wchłonęłam)...

Bywa tak, że od dzieci WYMAGA się czytania, zwłaszcza lektur w szkole. Zrozumiałe jest dla mnie to, że wymagają tego nauczyciele. Ale po co wysilają się rodzice, którzy nigdy nie chwycili za książki?!? Dziecko widzi, że to nie jest coś "normalnego" i się buntuje. 
U mnie w domu zawsze się czytało książki. W zależności od płci i wieku były to i książki popularno-naukowe,historyczne, "zwykłe" powieści po tak niesmaczne Harlequiny. Sama swego czasu też się naczytałam tych, kieszonkowych bajeczek o wielkiej miłości :) Nie wstydzę się tego. Do dziś jednak moja ulubiona kategoria to książki historyczne z okresu II Wojny Światowej i sensacyjne i przygodowe. Ale ogólnie jestem prawdziwym molem książkowym i pochłonę każdą dobrą książkę :)
Zaraziłam tym Jego. Czytał, ale nie tak jak teraz. Chteraz z braku czasu więcej słucha ;) 
Zaraziliśmy książkami też Zetkę. Uwielbia klasykę - Tuwima i Brzechwę. Jej pierwszym najukochańszym wierszykiem, którym tłukła i wałkowała, aż nauczyła się na pamięć to "Żuk. Doszło do tego, że recytując interpretowała po swojemu :) Uwielbia jak się jej czyta książeczki, bajki, których szybko się uczy na pamięć i później rodzice muszą wykazać się kreatywnością... Bajka ma mieć inne wątki, ale postacie są wciąż te same. Mam olbrzymią nadzieję, że Kudłata też pokocha książki. To taka fantastyczna odskocznia od codzienności. 

piątek, 23 listopada 2012

full-time mum

Fajnie napisane wyznania mamy, która pełni ten zawód tak jak ja- na full time, z dwójką dzieci. Z tym, że to świadomy jej wybór i postanowienie i pełna satysfakcja tej rodzinnej, ale jak bardzo zawodowej roli.

http://lenaikuba.blogspot.com/2012/11/rodzicielka-byc.html
 

A ja? Niby taka sama... Full-time-mum. Cóż. Widzę tego dwie strony.
Bez jakichkolwiek wymówek, przyznaję się bez bicia, że kocham moje dziewczynki. Uwielbiam być przy nich i być tą, która wprowadza je na nowe ścieżki życia. I widzieć ich postępy. Wiem, że to tworzy między nami tą magiczną rodzicielską więź. Przez to jestem totalnie rozdarta!
 

Bo...
Do macierzyństwa zostałam niejako przymuszona. Prośby męża, jęczenie jednych dziadków (bardziej babci ;) ), subtelne przytyki drugich dziadków, że najstarsza, że ustabilizowana itp... Nacisk samego społeczeństwa, że tyle razem, że rodzina to cud...
Mimo totalnie innego, przeciwnego zdania okazałam się słabą postacią, bo uległam całej tej pieprzonej "religii rodzinnej". Później pojawiła się jeszcze Kudłata, choć z nią byłam nieco bardziej psychicznie nastawiona na macierzyństwo. Ona stała się otwartą furtką, do spełnienia marzenia. Taki był warunek...


Kocham dziewczynki! Bardzo! To nie jest tak, że mam dzieci i nie kocham ich i nie interesują mnie.
Stało się! Są! Mam dwie wspaniałe dziewczynki! Kocham je! Chciałabym dla nich jak najlepiej! Jak byłaby taka potrzeba oddałabym za nie życie!! Chciałabym im dać jak najwięcej swojej miłości. Chciałabym aby wiedziały, że mimo powszechnie trudnego życia rodzinnego, one są najważniejsze i dla nich zawsze będzie czas. Chciałabym, żeby były samodzielne, pewne siebie i nie bały się życiowych wyzwań.


Mam wyrzuty sumienia, że mało czasu spędzam z Zetką. Że nie robimy tak dużo wspólnych rzeczy jak przed pojawieniem się Kudłatej. Cieszę się, że nie oddałam jej i nie mam w planach oddać Kudłatej do żłobka. Te 2,5-3 lata to najważniejsze dla powstania silnej więzi między rodzicami a dziećmi. Dlatego staram się spędzać ten czas jak mogę najlepiej z dziewczynkami.

Brakuje mi jednak dłuższych chwil totalnie moich. Nie tylko wyjść na 1-2 godziny na gym. Czy na szybki wypad do kosmetyczki- choć tutaj najczęściej i tak ciągnę ze sobą Kudłatą.
Wczoraj usłyszałam wypowiedź jednej z mam jedynaka, znanej dziennikarki. Nie każdy chce pełnić rolę TYLKO rodzica!
Ja jestem z tych właśnie. Bolało jak diabli kiedy odwoziłam po raz pierwszy Zetkę do przedszkola. Ale... Z drugiej strony, po kilku dniach przyzwyczajenia i jej i mojego, czułam się chwilowo...WOLNA!!

Mamy naszą nianię! Cudna dziewczyna! Zetka tak się do niej przyzwyczaiła, że zaczęłam odczuwać zazdrość... Zazdrość o to, że ma czas dla Zetki na zabawę z nią i tylko z nią! Siedzi razem z Zetką w pokoju i się bawią, malują, grają. Jak jest niania, Zetka prawie w ogóle nie ogląda tv!!! No chyba, że bierze ją choróbsko albo jest bardzo zmęczona.
A ja? Trochę siedzę z nią w pokoju, ale zaraz albo Kudłata coś jęczy, albo muszę pranie rozwiesić, obiad zrobić, posprzątać, przygotować...itp itd

Jestem zazdrosna. A z drugiej strony jestem tym brakiem czasu i dla dziewczynek i dla siebie bardzo przytłoczona. Sfrustrowana. A najgorsze jest to, że odbija się to na dziewczynkach... A przynajmniej na Zetce :/
Dzisiaj obudziła się o 5 rano. Spała z tatą, ale chciała przyjść do mnie się przytulić i przeprosić, bo krzyczałam na nią, bo była niegrzeczna. Do 6 leżeli w wyrku i On tłumaczył jej, że to sen. Ale jak mi to rano powiedział, to się popłakałam. Bo... Bo wiem, że ostatnio zbyt często krzyczę na Zetkę w porównaniu z tym jak mało poświęcam jej czasu.

I znów, błędne koło. Najwięcej "wolnego" czasu mam rano. Wtedy Kudłata jest najspokojniejsza i drzemka jest najdłuższa. Ale wtedy nie ma Zetki- jest w przedszkolu. Moja energia spada. Po godzinie 16-17 czuję się już wykończona. Chodzę poćwiczyć ok 18-19 jak wracam Zetka już śpi...

I znów, chcę uciec. Daleko. Chcę być sama. Chciałabym nie budzić się w nocy. Całą noc spokojnie przespać. Pójść do fryzjera czy kosmetyczki bez dziecka przy boku. Pójść na spacer spokojnie, bez stresu czy zdążę położyć Kudłatą nim zacznie płakać. Bo ten Kudłacz wciąż ma jakieś ALE do wózka. Gdy mam coś załatwić na mieście czy pojechać po Zetkę, to jest koszmar!! Kudłata nie chce spać, albo tylko drzemie przez 10-15 min i potem jest jeszcze gorzej.

I znów. Jak nawet bym wyjechała gdzieś, czy bym tak na serio odpoczęła. Bo przecież jak wychodzimy czy na gym, czy do kina czy teatru w głowie ciągle kłębią się myśli, czy Kudłata śpi spokojnie, czy nie obudzi się z bólu, czy Zetka śpi, czy wszystko w porządku, czy to... czy tamto... A wychodzę na chwilę. Jak bym wyjechała na dłużej to co?!? Czizysss...

Macierzyństwo mnie wypala. Od środka. To zbyt dużo dla mnie. Nie jestem do tego stworzona. Nie umiem pogodzić wszystkiego, na czym mi zależy, co bym chciała...

poniedziałek, 12 listopada 2012

przedświątecznie

Słyszę wciąż wokół siebie jak ludzie stękają, marudzą, są niezadowoleni czy wręcz oburzeni. A ja...

W ubiegłym tygodniu, na początku listopada, chwilę po 1Listopada, byłam z Nim na zakupach cotygodniowych. Byliśmy sami. Dziewczynki już smacznie spały pod czujnym okiem fantastycznej Niani. Byliśmy w supermarkecie, po godzinie 21. Już nie było takiego zgiełku. Nie było tłumów. Chodziłam niemal spacerowym krokiem między regałami i aż łzy mi leciały. 

Serio, matka wariatka, naprawdę zwariowała ;)
Udzielił mi się nastrój przedświąteczny. Na półkach mnóstwo ozdób choinkowych. Kolorowy papier do prezentów. Wesołe stroje pomocników Mikołaja dla maluszków. Strefy z pomysłami na prezenty dla najmłodszych i najstarszych. To wszystko mocno ścisnęło mi serce.
Święta Bożego Narodzenia to dla mnie takie wielkie święta rodzinne. Zawsze pełna chata, gwar, gorączka w kuchni, radość i miłość.

Innych świąt nie obchodzimy jakoś specjalnie. Ale te grudniowe! I owszem. I nie chodzi tutaj o zakopaną pod prezentami choinkę. Bo bywa tak, że czasem tych prezentów prawie nie ma, tylko takie drobne symboliczne. Bywa i tak, że jest ich cała góra. Ale nie o to chodzi. Chodzi o ten nastrój! Jak jest, to o ten kominek roznoszący ciepło po pokoju pachnącym choinką. O te garnki i potrawy w nich skwierczące, pyrkające, piekące... O to, że jest okazja na spędzenie kilku chwil, a nawet dni z całą rodzinką. O wspomnienia, o stare zdjęcia. U mojej mamy można poczytać stare kartki jakie inni przysyłali w minionych latach. Nastrój.




Strasznie dużo ludzi jęczy, że tak wcześnie te świąteczne elementy są wystawiane. A ja Wam powiem, że mi się to podoba. W Polsce ludzie nie umieją cieszyć się. Celebrują święta strasznie ponuro, sztywno. Im sztywniejsze i smutniejsze święto tym lepiej...
Ale nie dla mnie! Wiedząc gdzie i ile osób będzie na święta, niezależnie od tego jak akurat finansowo w życiu bywa, zaczynam poszukiwać choćby drobnych inspiracji mikołajowych. Przez cały rok słucham co komu się podoba, o czym marzy, co by chciał. W zależności od możliwości od września!!! Tak już od września!!! Zaczynam napełniać worek Mikołaja. Dzięki temu jestem w stanie każdemu zrobić choćby drobny prezent! Dlatego też im robi się szybciej w sklepach świątecznie tym mogę też wybrać/wymienić/dokupić jakieś ozdoby choinkowe, gadżety świąteczne.
W grudniu nie stać by mnie było na "wystrojenie" domu, na robienie dla wszystkich prezentów. No chyba, że wygrałabym w totka ;) Dzięki szybszemu wystawianiu świątecznych akcentów, zaczynam czuć tą przedświąteczną gorączkę, to podekscytowanie, tą świąteczną radość i spokój przy wspólnym stole.
Dla mnie te świąteczne akcenty są takim zastrzykiem pozytywnej energii. Zwłaszcza gdy słyszy się "radosne" statystyki drogówki ludzi pędzących na SWOJE groby, czy jakże entuzjastyczne i pełne "radości" obchody Dnia Niepodległości....

Dlatego mnie cieszy, że mimo tych ponurych świąt w listopadzie można choćby nacieszyć oko czymś co niesie zdecydowanie pozytywniejszą energię.

wtorek, 6 listopada 2012

O pszczółkach i motylkach, czy jak to tam idzie...

To już?? 


Jestem...w szoku!!! Chyba trzeba zacząć poważne rozmowy z Zetką. Czy tak wcześnie my też zaczynaliśmy??? ;)
Zetka w przedszkolu ma dwoje ulubionych dzieci- tworzą trójkę zbirków przedszkolnych. Ale takich, co to słodkimi uśmiechami łagodzą groźne miny opiekunek. Te dzieci to koleżanka, która chyba według mnie to już ma miano psiapsiółki! No i jest kolega! Prawdziwy rozrabiaka!! Początkowo z kolegą to było pod górkę, bo dokuczał, zaczepiał... No i w końcu doczepił się do dziewczynek! :)
Teraz tworzą zgrane, szalone, pełne niekończącej się energii trio!

A dzisiaj... Trio zamieniło się w duecik. On i ona- czyli Zetka. W toalecie.

Ale, ale...
Zetka wola mnie do ubikacji, bo skończyła, co miała skończyć. Pomagam jej podciągnąć gatki! Bo to u nas cały rytuał- najpierw same majty i to tak, żeby nie robiły się z nich stringi ale też żeby rowka nie było widać. Potem reszta.
No i podciągam jej te gatki. Odwraca się do mnie przodem. Ma dziurawe gacie!?! Tzn materiał lekko oderwany od gumki. Patrzę, a Zetka "Zobacz mamo, mam popsute. To Olek." Pojawił mi się nad głową znak zapytania. Wiem, że lubią się szarpać, ale żeby już ubrania pruć... Pytam się więc, co jej Olek zrobił. "Olek chciał dotknąć moje majtki, a ja nie chciałam." Znak zapytania zaczął świecić na czerwono... Zapytałam "A gdzie się bawiliście??" A moja kochana 3 i 0,5 letnia córcia "w uiacji"- czyli, że tam gdzie myślałam... Ale ku mej rozpaczy, coś innego gruchnęło o moją głowę... Dodane z akcentem po chwili "niegrzecznie"! Podejrzewam, że Pani musiała im coś powiedzieć, ale zabrzmiało to, dość brutalnie :)

Ja to przyjęłam spokojnie, ale On!! Musielibyście zobaczyć jego twarz! Owszem śmiał się. Po chwili jednak zrobiły się, jedynie mi dobrze znane, znaki... Coś go poruszyło ;-)  

czwartek, 1 listopada 2012

ćwiczy cała rodzinka

Uhhhh...
Kolejny ważny dzień w naszym rodzinnym kalendarzu! Zetka poszła na swoje pierwsze dodatkowe zajęcia. Zajęcia z gimnastyki sportowej. Aż mi się łezka zakręciła ze wzruszenia, jak zobaczyłam ją w stroju sportowym ( no, powiedzmy sportowym... Zaadoptowaliśmy letnie, krótkie spodenki i po prostu koszulkę). No, ale jednak... Zobaczyłam ją w takim stroju sportowym na sali gimnastycznej. W wielkiej sali w szkole. Przypomniały mi się zajęcia z "wuefu" na które JA chodziłam! A teraz taki mój okruch...
Najmniejsza na zajęciach. To mnie nieco zirytowało. Miała to być grupa 3-4 latków... Ale w tym przedziale wiekowym jest tylko Zetka.
Ale jest i ćwiczy! Radość jaka bije jej z twarzyczki usprawiedliwia wszystkie niedociągnięcia organizatorów. Jest najmłodsza, ale i najbardziej...gibka!!! :)))





Czułam taką dumę i... Zazdrość!!! Dumę z Zetki - oczywiście! I nie, nie zazdroszczę jej tego, że jest najbardziej gibka ;) Mi elastyczności jeszcze nie brakuje. Potrafię jeszcze stopą poprawić włosy ;-)
Zazdroszczę Jemu, że to On jest z Zetką na pierwszych zajęciach. Ja tylko dostaję relacje foto i video :/ A to zawsze ja byłam przy jej "pierwszych razach". Przy jej pierwszym uśmiechu, odwracaniu, siadaniu, staniu itp... A teraz...jakby mi coś oderwano. Do tej pory to przecież był mój przywilej. No i skończyło się rumakowanie. ;-) Zetka z zajęć była bardzo zadowolona. Na koniec spytała czemu tak krótko!!! ;) A trwały zegarową godzinę. Od trenera, dowiedział się, że Zetka jest jeszcze mała, bo nie rozumie wszystkich poleceń, ale to nie jest przeciwwskazaniem. Gdybym ja tam była, to odpowiedziałabym trenerowi, że Zetka nie jest za mała. Ona tak po prostu ma! ;)

Odnośnie zajęć, ćwiczeń...

Byłam na swoich pierwszych zajęciach z wypisanym dla mnie treningiem... Pierwszy raz w życiu po ćwiczeniach miałam wrażenie, że nie potrzebny mi prysznic...bo już jestem cała mokra ;-) Byłam padnięta. Ale zadowolona!
Na razie nie mam rozpisanych ćwiczeń tylko i wyłącznie na brzuch. Mam ćwiczenia odchudzające ale i też na rzeźbę tych elementów ciała, których odchudzać nie muszę (bo się okazało, że nie wszystko muszę zmniejszać ;) ) Na gym spędzam co dwa dni średnio 1,5-2 godziny! Ale to uzależnia. I mam nadzieję, że nawet jak dojadę do celu, nie skończy się moja przygoda ze sportem. Pewnie dalej zostanę przy samym bieganiu :)

Minęło już nieco czasu od pierwszych ćwiczeń! :) Nie powiem, ale widać efekty w przeciągu tygodnia- ćwiczeń, diety i wspomagania kosmetycznego!! :) Ciężarowy brzucholec się podciągnął, coraz mniejsze boczki!!! :)) Od jednej z dziewczyn z Bonsai usłyszałam, że mam inny brzuch, bo jak go oglądała to był, taki flak ;P  No nic trzeba tak dalej! :) aż osiągnę swój cel, który jak się okazuje wcale nie musi być drogą przez mękę wyrzeczeń i zaciskania pasa!!! :) Dietetyczka, powiedziała mi, że z moją dietą nie jest tak tragicznie!!! Że nie trzeba wiele modyfikować. A do tej pory ciężko mi było schudnąć bo... Jadłem tyle ile mój organizm potrzebował do utrzymywania obecnej wagi!! Teraz trzeba nieco zmniejszyć kaloryczność jedzenia i co ważne wyregulować czas spożywanych posiłków.

Dla przykładu, podam Wam mój jeden dzień z dzienniczka jaki miałam prowadzić przez tydzień przed spotkaniem z dietetykiem.

8:40 owsianka (bardzo lubię i Zetka też, bo będąc z nią w ciąży mogłam wciągnąć cały karton dziennie owsianki)

10:00 kawa z mlekiem i orzechy (włoskie i laskowe- mmmmmniam)
13:30 danonek i pomidorki koktajlowe
15:30 małe princepolo
16:30 ziemniaki+ fasolka szparagowa + jajko sadzone
20:00 3 kawałki wasa

Tak jadałam, a tak wygląda menu na jeden z dni w tym tygodniu:


Owsianka z 2 łyżki otrąb pszennych i mały kubek jogurtu naturalnego, łyżeczka siemienia lnianego, 3 morele suszone, woda niegazowana

Gruszka średnia ugotowana lub upieczona lub na surowo jeśli nie powoduje dolegliwości,  woda niegazowana
Cukinia faszerowana – przepis, woda niegazowana
3 marchewki surowe średnie lub ugotowane, woda niegazowana
Leczo-przepis, woda
 Mam jeść posiłki o 9 (tak ustaliłyśmy, bo średnio mniej wiecej w tym czasie jadałam śniadania), miedzy 12-13, 15-16, 18-19 i ostatni!!! 20-21!!! Ostatni posiłek nie ma być o 18, jak wiele osób odchudzających się myśli, że tak trzeba. Mi Pani wybiła takie pomysły z głowy!!! To dobry pomysł dla osób które idą spać o 20. Ostatni posiłek należy zadać najpóźniej 2 godziny przed pójściem do łóżka! Inaczej organizm odkłada "na później" w postaci tkanki tłuszczowej, bo jak człowiek jest aktywny, to potrzebuje paliwa.
Nie okłamując nikogo, ja się z tymi założeniami zgadzam!! :)) i bardzo mnie one cieszą! :) A jedzenie... Pychotka! I dużo z tego, co i tak jedliśmy do tej pory! :) Ważna jest jeszcze jedna zasada- nie wspominając o standardowej 2 litrowej wodzie wchłanianej w ciągu dnia- u mnie nawet więcej, bo mam słabo nawodniony organizm (aż byłam zdziwiona, bo my raczej dużo pijemy wody)- to ta zasada jest taka, że herbaty wszelkiego rodzaju mogę pić dowolne ilości ALE bez cukru (na szczęście nie słodziłam herbat, z wyjątkiem zwykłej czarnej, którą pijam u Jego wujka). Kawę z mlekiem i cukrem mogę wypić jedną w ciągu dnia, w razie kryzysu, mogę wypić drugą. :)) No problem! :))

czwartek, 25 października 2012

Być 11 lat razem i wyglądać jak sprzed 11 lat :)


Najpierw zdradzę, co Kudłatą doprowadza do głośnego śmiechu... Byłam w szoku i jak zaczynała się śmiać, ja śmiałam się z niej...
Wystarczy...rolka szerokiej taśmy do zaklejenia paczki! :D Co rozciągałam taśmę, Kudłata zaczynała się chichotać!!! Ale jak. Mimo, że zakleiłam paczkę, to dalej dla uciechy Małolatki rozciągałam taśmę. A ta tak się śmiała, że aż czkawki dostała! :)

11 lat... Tyle już z Nim jestem. Wiele przeszliśmy. Wiele się działo. Byliśmy na szczycie i nie tylko tym łóżkowym ;-) I sięgnęliśmy dna! Byliśmy sobie bardzo bliscy mimo dzielących nas kilometrów liczonych w tysiącach. Ale i byliśmy też sobie bardzo dalecy mimo, że obok siebie. Przetrwaliśmy burzę, po której niejedna para nie byłaby już parą. My wciąż, na szczęście, jesteśmy razem! Podtrzymujemy się wzajemnie i razem wychodzimy, powoli, z mozołem, ale skutecznie - do przodu.

Razem.

Dziękuję! Kocham Cię!!

 

Gdy jest się w związku, a zwłaszcza gdy w związku pojawiają się dzieci, czasu dla siebie jest bardzo mało, albo go w ogóle brak. Jednak wygenerowałam go dla siebie!
Czas dla siebie, ale czy aby tylko? ;-) Oczywiście, że każda babka lubi wyglądać. Zwłaszcza jak wokół tyle innych zadanych babek, czyli tzw. potencjalnych zagrożeń ;-)

U nas pyknęło 11 lat odkąd jesteśmy razem. I tak, u mnie, mniej więcej 11 kg więcej... Źle!!! Bardzo źle, ja się z tym czuję. Tym bardziej, że to gratisowe "dodatkowe ciało do kochania" otrzymałam w spadku, po obu ciążach. Niestety nie jestem tą jedną z tysiąca internetowych szczęściar, które od razu po porodzie wszystkie "gratisy" straciły. Ach! Jak ja tym wszystkim szczęściarom zazdroszczę!!! A ja... Po pierwszej ciąży, w sumie, chwilę przed zebraniem kolejnych drugo-ciążowych gratisów, brakowało mi 5kg do "pierwotnej" wagi. Czyli, że po 3 latach od porodu!! Teraz jestem 4 miesiące po drugim porodzie i mam 10kg nadwyżki. Nadwyżki, która uformowała się w genetycznie przekazany ponton okołobrzuszny :/
Będę opisywać walkę z tym niechcianym kołem ratunkowym... Może to dodatkowo mnie będzie mobilizować, do cięższej pracy.
Zacznę od mojego założenia i od tego co już jest w normie ;-)

Mój plan- to minus 10kg, ubranie TYCH spodni, bez wstrzymywania powietrza, żeby guzik nie wystrzelił ;) a co za tym idzie - płaski brzuch. Ba! Nawet taki troszkę wyrzeźbiony :-) o ile dam radę :-)

Nogi mi nie specjalnie przytyły. Cycki też już bez problemu wchodzą w staniki przed-ciążowe. Choć tym razem nie było problemu z miseczkami, tylko z obwodem pod biustem. Ale już ten problem rozwinął się samoistnie. W biodrach mam prawie tyle co przed ciążą...prawie. Tak z 5cm musi ubyć. Za to brzuch.... Uuuu... No nic, napiszę to- mam 97cm w najbardziej wystającym obwodzie... A kiedyś było ok 70-72cm... I tak bym chciała znów mieć...
10kg nie jest może jakimś WIELKIM wyznacznikiem. Nie czuję też gruba! Bo nie jestem! Mam 174cm wzrostu, ważę obecnie...71kg. Końcówka górnej granicy BMI. Co będę oszukiwać siebie i innych. Jestem super matka.... Tylko ten brzuch jakby nie mój :) I intruza się pozbędę!
A do pomocy mam indywidualnego trenera. Wczoraj miałam pierwsze 1,5godziny w klubie. W piątek idę znów już po gotowy, rozpisany pod moje brzuchate zachciewajki, plan ćwiczeń. I tak 3 razy w tygodniu. Wczoraj czułam się zmęczona ale zadowolona. Psychika działa cuda... Ale chwilę...
Drugi czynnik wspomagający to...dietetyk. Chcę wiedzieć jakie błędy popełniłam, jak ich unikać. I to nie tylko w stosunku do siebie ale i do Zetki już, a w przyszłości i dla Niego.
Trzeci czynnik... Zabiegi kosmetyczne. A zwłaszcza to jedno!! Żelazko - to taka wewnętrzna nazwa zabiegu. Nie, że podłączam żelazko i wypiłam tłuszcz, podczas jednoczesnego skwierczenia skóry ;)
Liczę na to, że uda mi się osiągnąć plany na nadchodzące wakacje :) a może i zdecyduję się na powtórkę po 5 latach takiej sesji:


                                    fot. Wacław Wantuch, bodypainting Agnieszka Glińska, Art Color Ballet

                             fot. Ulla Kaczmarek, studio Upho
   Tak w prezencie na Jego 30tkę?  I w prezencie dla siebie, że mi się udało i dla podbudowania znowu swojej samooceny :)