Przeczytałam pewną informację w pewnej książce...
Jak żonaty facet flirtuje, to spoko, luz... Nic nie znaczy. Ot, zwykła natura faceta. Ale jak flirtuje zamężna babka... To znaczy, że jest nieszczęśliwa ze swoim mężem i pogrąża siebie?!? Gdzie logika...Gdzie równouprawnienie?
Czy może rzeczywiście tkwi w tym ziarnko prawdy?...
To wątek, który nieco rozszerzę... w swoim czasie, odpowiednim czasie, bo jest dla mnie dość... kontrowersyjny...?...
Prawdą jest, że z wielkim sentymentem wspominam początki. Nasze początki. Te sprzed 10lat... Gdzie jego spojrzenie powodowało rumieńce na twarzy, gdzie zaledwie powiew zbliżającego się jego ciała, rozbudzał wszystkie motylki w brzuchu...
A teraz? Teraz mam wrażenie, że jesteśmy bardziej rodzeństwem niż parą. Setki codziennych obowiązków, tysiące spraw trujących nasze życie. Gdzieś w tym wszystkim zaginęła seksulność, pożądanie, odrobina romantyczności. Mówię o sobie, o swoich odczuciach. Drażni mnie to. Brakuje mi tego. A z drugiej strony, nie mam bodźców pobudzających choćby chęć próbowania odszukania tej młodzieńczej miłości. Apatia. To przykre! Bo uczucie wciąż istnieje to samo, ale jakby inaczej.
Ja tu jeszcze wrócę do tego postu, ale ponieważ dopiero co go przeczytałem, muszę zebrać myśli... cdn...
OdpowiedzUsuń