piątek, 6 lipca 2012

Podwójna matka wariatka

Piszę i piszę i wciąż końca nie widać... Zaczęłam jeszcze będąc w szpitalu... Teraz już Kudłata ma prawie dwa tygodnie... A ja cierpię na chroniczne zmęczenie i brak czasu...

Jest już nas dwie ;) Jestem ja i ze mną, ale nie we mnie Kudłata :) Jest też Zetka. Szczęśliwa, zadowolona ale i zawstydzona :)

To co się czyta, słucha o ciąży, że każda jest inna- sama prawda!! Z Zetkowego porodu i pobytu w szpitalu niewiele pamiętam. Ale przeszłam swoje i w sumie nie ma się co dziwić... Jedyne wspomnienie to łóżko pełne krwi i brak siły, aby usiąść i choćby piżamę zmienić. Że wstyd o zalane, czerwone łóżko i bezsilność, rozpacz, że nie jestem w stanie cokolwiek zmienić. I pamiętam początek porodu. Że skurcze nie były jakoś strasznie bolesne...

Jakże to inne wspomnienia mam z Kudłatej porodu... Pierwsze skurcze chwyciły mnie w piątek. Ale potrzymały i poszły sobie. Bolało!! Nawet bardzo!!!! Byłam już bardzo zmęczona całą tą ciążą. Byłam też zestresowana, aby nie przenosić ciąży- to wynikło z ostatnich badań... Poczytałam co może przyśpieszyć poród. W takiej desperacji i tak zmęczona już byłam. 
I od piątkowego wieczoru zaczęłam realizować "zalecenia"... ;) W sobotę rano - szybki krótki marsz, potem długi spacer na Stary Rynek, potem bieganie po schodach ( z 5 piętra na parter, a potem z 5 piętra do -2 i oczywiście na górę też pieszo!! I co ważne-pod górę co dwa stopnie!!) Sprzątanie, odkurzanie, prasowanie,gorące wylegiwanie w wannie. Czułam się podle- wykastrowana z wszelkiej energii i odporności na ból. Przyszedł wieczór- mecz. Po meczu poszłam do wyrka czytać książkę. 
I zaczęło się... Czizysss to było straszne!!! To- czyli ból!! Chwyciłam za zegarek i G też- zegarek, stoper i patrzyliśmy ile trwają skurcze, co ile są... Te piątkowe zaczęły się od przerw co 30min, ale potem były przerwy co 15, co 10 znów co 20... Po prostu były nieregularne. A sobotnie zaczęły się od tych co 12min... Czekaliśmy- choć już wiedziałam, że to "JUŻ"- ból tylko się nasilał i skurcze stawały się coraz dłuższe... Do szpitala pojechaliśmy jak skurcze miałam co 6-7min i trwały ok 60-70sekund! Była godzina 1:30 w nocy! W izbie przyjęć papierkowa robota i pierwsze badania -30min!!! Dobrze, że prowadziła mnie moja Pani doktor, o czym powiedziała mi i położna i lekarz, informując, że inaczej odesłaliby nas, bo brak miejsc jest. Mimo obecnie wolnej porodówki. Wjechaliśmy na oddział 2:00. Tam kolejne badania, wywiad i przygotowania. A ja myślałam, że wyrwanie dziecka gołymi rękoma z kawałkiem brzucha będzie mniej bolesne, a co ważniejsze - szybsze!! Tak minęło kolejne 30min. Położyłam się na łóżku- już nie wiem co ile były skurcze- zbyt często. Zbyt bolało. Krzyczałam- wiem. Wstyd mi było, bo na korytarzu leżały dwie świeżo upieczone mamy, na łóżkach pożyczonych z Patologii Ciąży. Ale bolało- nie mam skali porównawczej! Nie wiem co jeszcze może tak boleć. Wiem, że pod koniec, między skurczami poprosiłam G żeby mnie zabił!!! Chyba żadne tortury nie są tak straszne!! Wtedy (chyba położna to usłyszała) dostałam gaz rozweselający. Szczerze mówiąc czułam jak mi oczy bezwiednie zaczęły latać, czułam się trochę jak po dobrym chlupnięciu, ale różnicy w odczuwaniu bólu nie zauważyłam. Gaz sam w sobie pomógł mi poprzez ustnik, który zagryzałam... Ból, ból ból... Jeden wielki ból!!! Do tego to upokorzenie, że chyba nie tylko dziecko rodzę... Boszszsz... Czułam się jakbym miała gigantyczne wręcz zatwardzenie i miała...wysrać pomarańczę!!! Myślałam, że dupę mi urywa!!! Nie miałam siły być cicho... Po prostu krzyczałam. Później mogłam się przekonać, że nie ja jedna! Akcja od bóli partych trwała...10min!!! Kudłacz i łożysko, jedno po drugim raz raz wyszły... A ja miałam wrażenie, że trwa to wieki. Pielęgniarka chciała pokazać mi sprzęt w sali, żeby mmogła wybrać jak chcę rodzić...ale nie zdążyła. :) Rodziłam i tak inaczej niż Zetkę. Zetkę - klasycznie- leżąc na łóżku rozkrakana przed szerszą, medyczną publicznością. Z Kudłatą- na łóżku- ale w pozycji embrionalnej- na boczku. 
Sama położna i ta z izby przyjęć i ta, która była przy mnie przy porodzie były bardzo kochane. Dosłownie-  z poczuciem humoru, opiekuńcze i ciepłe. Później się przekonałam, że ogólnie personel w tym szpitalu, na tym oddziale - od lekarzy, przez położne aż po salowe, to istoty z powołania na tych stanowiskach, albo na tym oddziale. Można było z każdym porozmawiać, poprosić o pomoc, o radę i nikt nie patrzył na matki jak na wariatki ;)

W sumie nie wiem w jaki sposób znalazłam się na łóżku już poza salą. Leżałam w korytarzu między drzwiami do jednej z sal a drzwiami do łazienki. Ale obok mnie, po przeciwnej stronie ściany leżała dziewczyna, po której rodziłam, a od drugiej strony drzwi od sali była trzecia dziewczyna. Leżałyśmy na łóżkach pożyczonych z Oddziału Patologii Ciąży. Gdyby przerzucili nas na Patologię byłybyśmy bez dzieci. A tak w korytarzu, ale z naszymi wyciskami ;) Zasnęłam. Nie wiem kiedy przynieśli do mnie Kudłatą. Spałam z nią. O 7 się obudziłam i czułam się jakby ktoś naładował we mnie tony energii. Czułam się okropnie zażenowana tym, że to jednak korytarz... Przechodzili lekarze i pielęgniarki- niby nic strasznego. Ale ojcowie, rodziny innych mam- to już było mocno krępujące. Bo ty sobie leżysz, świeża po porodzie, czyli w plamach krwi na pościeli, na piżamie. Ruszasz się na wyrku to wszystko widać... Ale miałam tą moc energetyczną i spytałam się położonej czy mogę się wykąpać. Popatrzała jak na wariatkę. Powiedziała, ze lepiej żebym najpierw próbowała wstać i porobić kilka kroczków wokół łóżka. Łatwo jej mówić... Jak mam chodzić taka plamiasta i z cieknącym podwoziem wśród wypicowanych odwiedzających babek czy kręcących się w te i nazad tatusiów.... Wstałam, chwyciłam za torbę i te kilka kroków zrobiłam...do łazienki, która była przy moim łóżku :) Wykąpałam się, ubrałam w swoją piżamę, świeża bielizna i poporodowe "pieluchy"... Od razu czułam się lepiej. Kolejny krok do samozadowolenia, to moc samemu poszukać salowej i poprosić o świeża pościel. Na obchód byłam czysta i świeża i pełna pozytywnej energii. Mimo korytarza, tych tysiąca lansujących się odwiedzających i zbliżającego się głodu :) Śniadanie zjadłam w pełni. Mało mi było. Mogłam zjeść konia z kopytami. Jadłam, spałam i chodziłam do toalety- prawie ten sam poziom egzystencji co Kudłacz ;) Ale ale!!! No właśnie!!! Mogłam bez problemu korzystać z toalety. Ot, tak od razu!! To był szok. Trochę piekło, ale nie jakoś specjalnie! To wielka ulga!!
Leżąc przy samej sali porodowej słyszałam nie jeden poród... Boszszsz... Kobiety przechodzą przez piekło, żeby móc po chwili trzymać w ramionach cud. Ja już przeszłam dwa piekła. Jedno zbadałam dogłębnie, do najczarniejszych czeluści doszłam. Drugie było mniej palące- ale do przeżyć iście sielankowych na pewno nie należało. Było wielu mężczyzn towarzyszących ciężarnej- ale wielu z nich w najbardziej potrzebującym momencie po prostu wychodziło i czekało na korytarzu. I niech mi ktoś powie, że faceci to taki dzielny "ród"- wielu z nich to po prostu zwykłe mięczaki!!!! Nikt im nie każe być z rodzącą od strony lekarza- że niby potem trauma do seksu jest- a jak kobieta po porodzie ma traume, to źle tak?!? To źle, że boli rozerwane pdwozie, to źle że jest zmęczona, to że marzy nie o seksie ale o śnie!!!!!???!!!Gdybym była jakimś prawomocnym urzędnikiem ustanowiłabym prawo - każdy facet musiałby być z kobietą przy porodzie!!! I jeszcze bym pomyślała o czymś, co faceci odczuliby równie dobitnie, jak kobiety porody! Choć muszę przyznać, że mój G był ze mną przy obu porodach. I dzielnie mnie wspierał... A przynajmniej ja to tak odbierałam. Bo jak sie od Niego potem dowiedziałam, podczas porodu z Kudłatą, po podaniu mi gazu...nie wiedział gdzie sie ukryć...żeby nie wybuchnąć śmiechem! :-) Ot, na kabarety Mu się wzięło :-)
Jeszcze jedna sprawa wpadła mi w oczy. Jak totalnie zmieniła się operacja cesarskiego cięcia. Leżąc w korytarzu, po przeciwnej stronie do sali operacyjnej, widziałam jak egzystuje "fabryka dzieci". Celowo piszę- fabryka- pierwszego dnia (mojego pierwszego poporodowego dnia) było przeprowadzonych 6 cesarek!! Jedna po drugiej. Kobiety przychodziły albo z Patologii albo z miasta i już z cewnikami, czekały na krzesełku przy dyżurce pielęgniarek, jak w poczekalni do lekarza. A wychodziły ze szpitali po takim samym czasie jak rodzące naturalnie!! Ale i tak nie dałabym się ciąć. Mimo spokoju "zwykłej poczekalni lekarskiej". O nie!! Podczas jednej z operacji wychodził lekarz z sali i miałam tą wątpliwą przyjemność widzieć jak inny lekarz wybija igłę w kręgosłup... Nawet teraz, pisząc, po tak długim czasie- boli mnie wszystko... Można napisać hasło reklamujące "cesarka od ręki n życzenie"... Bo dużo z tych cesarek, było na życzenie... :/
Widziałam jak dzięki cesarce uratowano 26 tygodniowy płód! Przejeżdżał obok mnie w inkubatorze! Więc cesarskie cięcie nie jest tylko fanaberią, ale też służy wyższym celom. Choć prawda jest taka, że takich przypadków jest znacznie mniej niż operacji na "żądanie".

Jesteśmy już dwie- w sumie to już trzy i G, wszyscy w domu. Zaczynamy nowe życie. Niby wiele się nie zmieniło, zwłaszcza gabarytowo, a jednak. Jest Zetka- przechodząca swój pierwszy życiowy, niełatwy sprawdzian. Jest Kudłata- wysysająca ze mnie wszelkie pokłady energii. Jest G- rozjemca i balsam dla uczącej się nowej roli społecznej, Zetki. I jeszcze jestem ja- matka wariatka. Jak sobie radzimy... To już inna historia. Nie tak, na szczęście, krwawa jak sam poród ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz