piątek, 11 maja 2012

Ale to już było...prawie miesiąc temu...

Biorę garść leków. Takie życie. Taka ciąża. Jak trzeba to trzeba. Ale sama widzę poprawę. Dzięki jednym lekom nie muszę brać innych. A to zawsze kilka pigułek na dobę mniej :)
Ostatnio poczułam się na tyle dobrze, że mimo wyraźnie kiepskiego humoru Zetki, wybraliśmy się na wycieczkę do niedalekiej miejscowości!
Obserwowaliśmy prognozy pogody, które zmieniały się codziennie. Raz pokazywały, że sobota będzie bardzo ciepła i słoneczna, że umiarkowane zachmurzenia, ciepło ale nie za ciepło. Nawet deszcze i chłodek miał być.
A jak było?
Uroczo!
Pogoda- zachmurzenia umiarkowane, względnie ciepło.
Chyba od dłuższego zastoju w domu, początkowo humory mieliśmy dość burzowe. Ale to też mogła być, jakby nie było, wina Zetki, która za wszelką cenę chciała pokazać kto tu rządzi i dlaczego, w takim paskudnym nastroju.
Wyjechaliśmy na spokojnie, po śniadaniu. W końcu to tylko 50km. Kierunek- Kazimierz Dolny- ten nad Wisłą ;-)
Malutka, przytulna mieścina. Kiedyś, na przełomie XVI- XVII WIEKU, jedno z większych portów rzecznych nad Wisłą.
Miasteczko, jest bardzo znane turystom. Bałam się, że będzie "przereklamowane". Nie jest! Jest urocze, tajemnicze i wciąż czuć ducha tych dobrych, bogatych czasów!
Byliśmy tam zaledwie kilka godzin. Miasteczko nie ma niekończącej się ilości miejsc, które TRZEBA zwiedzić, żeby być usatysfakcjonowanym. Wszystko, co warte zwiedzania, zobaczenia, podziwiania jest w zasięgu nóg- tych małych 3 letnich też. No chyba, że te najmniejsze 3letnie nogi prowadzą bunt i wszystko im nie pasuje. Ale i w taki sposób da się "skosztować" tego ciekawego miejsca.

Zwiedzanie z Zetką...
Przyjechaliśmy od strony Lublina. Zetka zobaczyła na wjeździe stacje benzynową, na której serwują hot dogi. A że to dziecko trasy, więc na dzień dobry zażyczyła sobie właśnie hot doga!!! Ale wytłumaczyłam jej, sądząc, że Kazimierz jest duży, że po kanapkę z parówką pojedziemy w drodze powrotnej. A po drugie dopiero co jadła śniadanie!!! Od tej strony wjeżdżając mijamy zabytkowe, piękne spichlerze. Spichlerze powstawały miedzy XVI-XVIIIw. Spichlerz "Pod Żurawiem" ma jeszcze pozostałości po drewnianym dźwigu żurawia. Jadąc obok tych spichlerzy podziwiamy ich architekturę, a z prawej strony zaczynającą się promenadę nad Wisłą.  Aż sie wierzyć nie chce, że droga po której sumie nasz samochodów, z markotną Zetką, kiedyś nie była drogą, a korytem Wisły!! :) Za spichlerzami wzdłuż tej samej drogi (ul.Puławska) można zobaczyć tak niewinnie i drobno nazywany "dom" byłych sióstr betanek, o których parę lat temu było bardzo głośno... Miejsce iście imponujących rozmiarów i ciekawe architektonicznie, ale domem to bym tego nie nazwała...
 Jadąc dalej tą ulicą (chyba jedyną) minęliśmy rynek i...plac zabaw i zajechaliśmy na parking po drugiej stronie miasteczka (ul.Nadrzeczna) - od strony cmentarza żydowskiego (Czerniawy).

                                          (parking świeżo urabiany, w tle górka- Wzgórze Trzech Krzyży)

Zetką już nic innego nie chciała, tylko gnać na plac zabaw. Miała obiecany, więc trzeba było przed wyruszeniem na zwiedzanie, zahaczyć o ten plac zabaw.



Tam Zetka z tatą się bawili w najlepsze, a zaciążona matka, z pęcherzem wielkości ziarnka piasku, wybrała się w poszukiwanie toalety.


Plac zabaw umiejscowiony jest przy głównej drodze. Jest chyba dość nowy- czysty, zadbany i ogrodzony. A co najważniejsze...przy samym Małym Rynku. Na którym akurat odbywał się targ staroci. Można było pooglądać (i zakupić jak najbardziej też) wyroby własne jak obrusy, rzeźby w drewnie, czy obrazy (przeważnie przedstawiające Żydów), jak również poszperać wśród starych lub jeszcze starszych książek i fotografii, i wszelkich innych rupieci znalezionych na strychach u dziadków ;)



Na Małym Rynku znajduje się budynek dawnej synagogi. Na jednej ze ścian znajduje się tablica upamiętniająca kazimierskich Żydów, którzy przed wojną stanowili 65%!!!!!! ludności tego miasteczka. Teraz w budynku po synagodze znajduje się Izba Pamięci oraz pokoje gościnne.




Obok stoi drewniany budynek jatek koszernych. Dziś jest to skupisko galerii i kramów.
Toaletę odnalazłam i odhaczyłam na mapie jako miejsca ważne dla ciężarówek... ;) Dołączyłam do pozostałej dwójki. My- dorośli mieliśmy wielką, WIELKĄ, ochotę na kawkę i na dalsze zwiedzanie... Ochota to jedno, dziecko w fazie złego tygrysa to drugie... Więc aby wyrwać tego rozwścieczonego tygrysa z placu zabaw, postanowiliśmy zrobić rundę "karetą" z konikami po Kazimierzu. Udało się- głodny dziecięcych wrażeń  tygrys przystał ostatecznie na taką opcję, ale z obietnicą, że na plac zabaw jeszcze wrócimy. Postanowione.
Wycieczka konna objechała to co widzieliśmy zza szyby samochodu wyjeżdżając do miasteczka. Z tym, że teraz Zetka była w o wiele lepszym humorze (bo konie, wiatr we włosach...) a my usłyszeliśmy opowieści ze stajni... Jak np jeden z koni woźnicy został...upity!?!...



Po wycieczce udało się namówić Zetkę na dalsze chodzenie... Taaa doszliśmy do Rynku! Na kawę i lody. Żeby nie było- dla niewtajemniczonych- Rynek jest przy Małym Rynku :) Więc daleko nie podreptaliśmy. Ale zawsze coś... Trzy kroki do przodu :)




Ale Rynek robi wrażenie. To podobno najchętniej zwiedzanym miejscem w Kazimierzu. Ma swój urok i czaruje. Nie da się temu zaprzeczyć. Piękne stare kamienice zachwycają na "dzień dobry" - to niemal syjamskie bliźniaki- kamienice braci Przybyłów. Piękne, renesansowe zdobienia, płaskorzeźby... I przede wszystkim wyremontowane.


Po drugiej stronie tych okazałych budynków jest przepiękna (osobiście mnie bardziej łapie za serce :) ) Kamienica Gdańska. Nie jest tak bogato zdobiona. Ale ma piękny kształt sam w sobie- arkady i podcienie dodają jej takiej przytulności. Ale to zdanie matki wariatki.


Inni zachwycają się studniami, które podobno stały się symbolem Kazimierza. Gromadzą się przy nich turyści- sama widziałam.



A co z atrakcji dla dzieci? Nasz Tygrys złapał trop... Na Rynku chodził Kubuś Puchatek. A Zetka doszła (do jakże prawdziwego w sumie) wniosku, że jak jest Kubuś Puchatek to i Tygrysek powinien być. Dzięki czemu po wypiciu kawy/herbaty/zjedzeniu ciastka, wyruszyć na dalsze telegraficzne zwiedzanie. Oj, co ja piszę!! Jakie zwiedzanie... Szukanie Tygryska :)
I tak szukając Tygryska doszliśmy do ruin zamku, na które nie mogliśmy się dostać ze wzg na ich renowację. Ale widok na Wisłę, mimo jeszcze gołych drzew i braku wiosennej zieleni, był piękny.





Gdybyśmy poszli dalej- trafilibyśmy na Górę Trzech Krzyży czy Basztę. Niestety niepocieszony tropiciel miał dość szukania... Zeszliśmy na Rynek i ruszyliśmy po hot-doga, o którego prosiła zmęczona tropieniem Tygryska , Zetka. Zatkaliśmy jej buzię kanapką i na Rynek, z postanowieniem zjedzeniu już obiadu i powrotu do domu, wróciliśmy promenadą. Podczas konnej przejażdżki dowiedzieliśmy się, że od 1 maja można popłynąć stateczkiem - a było ich już kilka przycumowanych i widać było prace przygotowawcze do nowego, turystycznego sezonu.


Również dowiedzieliśmy się od naszego woźnicy, że drugi brzeg Wisły, to plaża nudystów... Ja tam wolę "nudyścić" się z dala od możliwych innych golasińskich...na swoim balkonie :)
Z promenady zeszliśmy ul.Senatorską (ha! mądralę zgrywam, bo z mapą już siedzę ;) ). Mijaliśmy teraz spacerowym ludzkim, nie konnym, krokiem Kamienicę Celejowską, która jest uznana za najpiękniejszą kamienicę mieszczańską z okresu odrodzenia w Polsce! Jest piękna! Jak na nią patrzyłam, to miałam wrażenie, że na przeciwko stoi nieśmiała i niepewna swojej pięknej urody dziewczyna :) Bo kamienica jest niby prosta, niby nic wielkiego... Niby! Bo delikatne zdobienia wokół okien czy attyka dodają jej czarującego, pełnego wdzięku uroku. Ale Zetka tego uroku jeszcze nie potrafi docenić... Za to stoisko z całą mnogością kolorowych balonów i owszem! :)
I takim spacerowym krokiem, gdzie każdy rzucał okiem w stronę najbardziej go interesującą, wspólnie w trójkę dotarliśmy do knajpki, gdzie rodzice pokrzepili swoje żołądki, a niepokorne dziecie, zmęczone wieczną walką o byle co z rodzicami, skupiło się na zabawie na cudach wymyślonych dla rodziców jak i dla dzieci- iPhonach :) Założyliśmy jej słuchawki, żeby nie robiła hałasu, a my spokojnie zjedliśmy.


Jak się później dowiedzieliśmy...w jednej z najsłynniejszych kazimiersko- kogucich knajpek :) To jest piekarnia, cukiernia i restauracyjka Sarzyńskich :)



I jakby nie było, tak zakończyło się nasze pierwsze spotkanie z Kazimierzem Dolnym :) Jest pełen uroku, czarujący i jeszcze nie zdradził nam swych wszystkich tajemnic...

Niebawem miałam okazję z Zetką na drugą, ba! nawet trzecią randkę z Kazimierzem :) Choć my polubiliśmy go...on nas chyba mniej ;-) Ale nie zmieniłem o nim zdania :) To warunki atmosferyczne lub towarzystwo było nie do końca odpowiednie na randkowanie :)

A co za skarby odkrywałyśmy na tych kolejnych spotkaniach...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz